01.07.2021 r. dr. prof. biologii Karaś – „Nowa Zelandia”
Witam, moja najbardziej w życiu wyczekiwana ekspedycja naukowa właśnie się rozpoczęła. Od kilkunastu lat dochodziły mnie wieści o stworzeniu zamieszkującym region Nowej Zelandii. Nikt go nie widział i nie słyszał. Jest niesamowicie płochliwe, a może po prostu ono nas widzi i słyszy i doskonale zamaskowane obserwuje nas z ukrycia? Miejscowi nazwali to stworzenie Krakenem.
Wskazówką do rozpoczęcia kolejnej przygody był znaleziony szkic, mapa rejonu, gdzie mój ojciec wybitny biolog zaznaczył wyspy z niezwykłymi okrągłymi głazami Moeraki, które pojawiają się na wybrzeżu Nowej Zelandii. To bardzo interesujące i tajemnicze zjawisko. Istnieje legenda, że są to skamieniałe jaja dinozaurów lub istot pozaziemskich (druga opcja realna bardziej), a pęknięte kamienie oznaczają, że coś z “jajka” już się wykluło.
W dzień kiedy wylądowałem na plaży spotkałem strażników ów głazów Moeraki, rdzennych Maorysów. Przekazali, że w najgłębszej jaskini Nowej Zelandii w Nettlebed Cave w Mont Arthur, mogą zamieszkiwać Krakeny, gdyż często w pobliżu jaskini znajdowali zrzucone liniejące dość długie czarne ogony ok. 1.80 cm.
Udałem się więc w to miejsce spuszczając się na linie jakieś 890 m. i po przejściu około 24 km będąc sam wyposażony w sonar i gogle z ultrafioletem ujrzałem zwisających na ogonach kilka istot, miały charakterystyczne zielone światełka. Dopiero podchodząc do nich na odległość metra ujrzałem jakie są piękne i delikatne z pomocą sonaru usłyszałem ich mowę. To były raczej wibracje i impulsy, o nie wiarygodnie niskim natężeniu. Widać jak bardzo są wrażliwe na mój dotyk i głos. Gdy coś mówią jeden z nich szybko wysuwa delikatną narośl. To pewnie ich zmysł słuchu, niesamowite. Nadstawiają też oboje uszu, gdy szepczę do nich. Wówczas dociskają się do mojej głowy obejmują moje uszy i tworzymy jedność. Zamykam oczy i wiem, że Kraken mnie słyszy a ja jego. Uśmiechem się i sam na sam z Krakenem zanurzamy się w dźwiękach. Niesamowita miękka barwa, kojąca zmysł. Czuję jakbym się unosił. Co one ze mną wyprawiają 🙂 kocham ten stan.
Kiedy odchodziłem jeden Kraken szybko podbiegł do mnie i wyciągnął swoją narośl, jak dłoń…podałem rękę i szybko wskoczył mi na głowę. Teraz jesteśmy razem, nie zdradziłem nikomu, że coś tam znalazłem w jaskini. Tylko naprawdę odważny i wrażliwy człowiek ceniący przyrodę może okiełznać Krakena i stać się jego przyjacielem.
Dzień 1
Wraz z małą załogą, postanowiłam wreszcie odkryć, czy legendarny Kraken rzeczywiście istnieje. Wszyscy mówili mi, że oszalałam, że jestem naiwna i na pewno zginę podczas tej wyprawy. Mimo to wiem swoje. Moja załoga nie jest zbyt przekonana, jednak łatwo dali się skusić przyjemnymi sumkami, które otrzymają nawet w przypadku niepowodzenia misji. Nie mam serca im mówić, że oznacza to również spadek, który otrzyma ich rodzina w razie śmierci załoganta.
Dzień 2
Wypłynęliśmy na sam środek tego, co kiedyś było Oceanem Atlantyckim. Dzisiaj nikt tu już nie pływa, właśnie przez plotki krążące o Krakenie. Poza nami.
Dzień 3
Załoga zaczyna wątpić, czy cokolwiek tu znajdziemy, woda jest spokojna, chociaż ja czasem słyszę podejrzane dźwięki dochodzące jakby spod statku…
Dzień 5
Nie widać żadnych oznak życia, fal praktycznie nie czuć, jesteśmy tu tylko my. Moi pobratymcy zaczynają słyszeć to, co ja. Ciężko powiedzieć, czy się z tego cieszą, czy raczej boją. Wprawdzie ich już i tak sowita wypłata potroiłaby się w razie znalezienia dowodu na istnienie bestii, jednak legendy nie pozostawiają wątpliwości – statki znajdowane są puste, a po załodze często zostaje jedynie trochę prowiantu i strzępy odzieży.
Dzień 10
Nie wiem, czy się cieszę. Dziś poczuliśmy silny wstrząs pod pokładem, a Sarila wypadła za burtę. Nim zdążyliśmy ją wyłowić, zniknęła. Podobno Kraken żywi się dźwiękiem, a nie ludźmi, jednak opowieści o byciu oplecioną mackami i wciągniętą pod zimną taflę nie napawają optymizmem. Z drugiej strony wystarczy tylko być ostrożną i upewnić się, że uda mi się zrobić dobre zdjęcie…
Dzień 15
Kończy nam się prowiant, a do tego z bocianiego gniazda zauważono zbliżającą się burzę. Może w tych okolicznościach Kraken wystawi chociaż kawałek ciała na powierzchnię?
Dzień 17
UDAŁO SIĘ! Zrobiłam doskonałe zdjęcie Krakena! Widać na nim zarówno macki jak i słynną karioidalną wypustkę, którą zbiera dźwięk z otoczenia, by stwór mógł się pożywić! Cała załoga świętuje, śpiewa, bawi się, pije i tańczy, a ja tylko patrzę na zdjęcie i nie mogę powstrzymać łez. Gdyby dziadek tu był, jego marzenie wreszcie by się spełniło… Jutro będziemy mogli wrócić do domu.
Noc dnia 17
Nasza wczorajsza zabawa przyciągnęła Krakena. Już wiem, że świat nigdy nie ujrzy tego zdjęcia. Czuję, jak cały statek się buja, mimo braku fal. Dobrzy ludzie, którzy ze mną przypłynęli, śpią, odurzeni szczęściem i alkoholem. Wiem też, że już nigdy się nie obudzą. Widzę wynurzające się z wody macki bestii. Mam nadzieję, że legendy o spokojnej śmierci w kojących objęciach potwora są prawdziwe…
Odkąd byłem małym chłopcem zawsze kochałem morza i oceany, dlatego też zostałem biologiem morskim. Wraz z grupą moich współpracowników, a zarazem najlepszych przyjaciół od lat badaliśmy wspaniałe istoty zamieszkujące tajemnicze głębiny. Lecz naszym największym marzeniem było spotkać Krakena. W końcu nadszedł ten dzień. Niesamowita ekscytacja nie dawała nam spać, dlatego wczesnym rankiem zapakowaliśmy na statek potrzebny nam sprzęt i wraz ze wschodem słońca ruszyliśmy w drogę. Przygotowując się do tej wyprawy przeczytaliśmy wiele historii żeglarzy którzy twierdzili, że stanęli oko w oko z tym legendarnym stworem. Jednakże żadna z nich nie pozwalała określić jasno miejsca gdzie można go spotkać. Dwiema największymi wskazówkami które udało się nam zdobyć, było to że lubi żyć w trudno dostępnych miejscach oraz że jak każdy audiochłon żywi się otaczającymi go dźwiękami. Na podstawie zebranych informacji ustaliliśmy współrzędne na które obrał kurs kapitan naszego statku. Ciąg połączonych ze sobą podwodnych jaskiń, zapierał dech w piersiach. Ich specyficzna budowa powodowała iż niczym pudło rezonansowe wzmacniały każdy nawet najdelikatniejszy dźwięk. Były one również trudno dostępną i bardzo niebezpieczną krainą. Gdy tylko dotarliśmy na miejsce bez dłuższego namysłu zanurkowaliśmy w przejrzystej wodzie. Płynąc przez szereg różnorodnych podwodnych tuneli, nie mogliśmy się nadziwić ich wspaniałością. Wielogodzinne nurkowanie było wyczerpujące, powoli zaczynaliśmy tracić nadzieje, że znajdziemy to po co tu przypłynęliśmy. W skład naszej załogi wchodziła ekspertka od hydroakustyki. Wyciągnęła z kieszeni kombinezonu mały przedmiot i oświadczyła nam, że jest to urządzenie które służy to nadawania dźwięków pod wodą. Rozkoszowaliśmy się cudowną akustyką systemu jaskiń, gdy naszym oczom ukazał się on. Kraken. Z gracją baletnicy wysunął kardioidalną wypustkę służącą mu do zbierania pokarmu i zacząć pochłaniać otaczające go dźwięki. Nagle muzyka ucichła, a ja spostrzegłem jak to ogromne zwierzę, niczym ośmiornica wyciąga w moją stronę swój układ dźwięko-macek. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund, słyszałem krzyk moich przyjaciół. Po chwili wszystko ucichło. Oplatając mnie perfekcyjnie wygłuszył wszystkie docierające z zewnątrz odgłosy, a ja zamiast strachu odczuwałem już tylko niewyobrażalny komfort i ukojenie. Poczułem coś niesamowitego, z każdej strony zaczęły mnie otaczać czyste, wyraźne dźwięki, brzmiące niczym najpiękniejsza symfonia. Czułem jakby całą przestrzeń wokół mnie wypełniła muzyka. Nigdy, w całym moim życiu nie doświadczyłem niczego wspanialszego niż to. Moje powieki stawały się coraz cięższe i powoli odpływałem w nieznane. Gdy się obudziłem byłem już z powrotem na pokładzie naszego statku. Jak wyjaśnili mi moi towarzysze z cudem udało im się mnie uratować. Mimo to ani przez chwilę nie żałowałem tego co mnie spotkało.
Dziennik pokładowy
6 lipiec 1795
Wypłynęliśmy z portu, gdy słońce już się znajdowało wysoko na niebie. Znacznie później niż planowaliśmy, wszystko dlatego, bo opóźniła się dostawa przypraw, które mieliśmy ze sobą zebrać.
14 lipiec
Chłopcy powiadają, że widzieli w wodzie coś … Na moje pytanie co takiego nie potrafili odpowiedzieć. Chyba za dużo czasu spędzili na słońcu. Kazałem im wziąć do ręki szmatę i wypucować na błysk dolny pokładu. Od nic nie robienia zaczynają mieć zwidy.
16 lipiec
Podczas kolacji, pod wpływem trunku załoga zaczęła śpiewać. Ja, wraz z majtkiem na bocianim gnieździe zauważyliśmy „coś” poruszające się w wodzie. Niestety było za ciemno, aby ujrzeć co to jest w wodzie. Jak tylko kolacja się skończyła to „coś” znikło. Czyżby załoga miała rację?
19 lipiec
Na pokładzie od dłuższego czasu była cisza. Zdziwiony postanowiłem przejść się na główny pokład, opierniczyć chłopaków i dać im jakieś zajęcie do roboty. Gdy tylko wystawiłem nogę na zewnątrz zobaczyłem TO na głowie jednego z moich ludzi. To, zakrywało całkowicie jego uszy, mocno trzymając głowę w zatrzasku. Spojrzałem temu czemuś prosto w zielone, wielkie oko umieszczone po jednej stronie i już wiedziałem co to, Kraken. Legendarny stwór atakujących nieświadomych marynarzy. Gdy tylko upoluje daną osobę, wypuszcza ze swoich dzięko-macek piękny, wręcz syreni dźwięk, który omamia ofiarę a ta, oczarowana stoi w bezruchu, niczym w transie słuchając tych czystych jak bezchmurne niebo dźwięków. Szybko rozglądnąłem się po pokładzie. Kraken zdążył już dopaść wszystkich, jeden po drugim leżeli oszołomieni wcześniej przez wydobywający się z każdej strony dzwięko-macek 7.1 dźwięk, którego nigdy wcześniej nie słyszeli w swoim życiu. Gdy zacząłem krzyczeć, mając nadzieję wybić go z transu Krakena, nawet nie drgną, tylko coś cicho powiedział do wystającej wypustki krakena, która wchłaniała każde, nawet najtrudniej zrozumiałe słowo. Nagle długi i cienki ogon wystający z jednej strony krakena zaczął się poruszać. Ten niesamowicie giętki ogon pełznął w moją stronę. Ja już wiedziałem, że wybrał mnie na kolejną ofiarę. Gdy jego ogon był już blisko mnie, zrobiłem szybki unik. Podbiegłem do niego, błyskawicznym ruchem chwyciłem krakena i z całej siły wyrzuciłem go do morza. Kraken się oddalił i nigdy go już nie widziałem.
Chłopcy wrócili do siebie po kilku godzinach, ale już nigdy nie byli tacy sami. Do końca podróży nie mogli przestać rozmawiać o przepięknym i czystym dźwięku, niczym sam głos anioła.
Kiedy miałem 13 lat, będąc w starym domu mego dziadka, znalazłem bardzo ciekawą rzecz. Myszkując w zakamarkach strychu, natrafiłem na hełmofon czołgisty z czasów II WŚ. Nie zastanawiając się długo nałożyłem go na głowę, obsypując się przy tym sporą ilością kurzu. Unoszący się w powietrzu pył doprowadził do kichnięcia. Nie była to jednak zwykła reakcja alergiczna. Gdy tylko otworzyłem załzawione oczy doznałem szoku. Zatęchłe powietrze zagraconego strychu zmieniło się w wilgotną morską bryzę. Samo poddasze stało się teraz wzburzonym morzem. Czarna otchłań, pofałdowana była przez kilkumetrowe fale i okraszona białą pianą. Stałem teraz jak wryty, na pokładzie okrętu dławiąc się tym świeżym powietrzem. Z bezruchu wyrwał mnie pewien mężczyzna. Podbiegł do mnie, poruszając ustami i wymachując energicznie rękami, był wyraźnie wzburzony. Zdziwiłem się, gdyż nie usłyszałem ani słowa. Przypomniałem sobie, że na głowie wciąż mam hełmofon i to on zagłusza dźwięki otoczenia. Jednak kiedy sięgnąłem rękoma by go zdjąć, natrafiły one na coś zupełnie innego. W moich rękach znajdowały się stylowe słuchawki Razer Kraken. To musiał być sen. Z rozmyślań znów wytrącił mnie ten sam przerażony facet. Tym razem usłyszałem jednak każde słowo. „Zostaw to ustrojstwo i biegnij pod pokład, brakuje nam ludzi przy armatach”. Zanim zdążyłem zapytać o co mu chodzi, kilka metrów od nas drewniane deski pokładu pękły pod wpływem uderzenia ogromnej macki. W tym momencie ogarnęła mnie panika. Brodaty mężczyzna musiał to zauważyć, bo złapał mnie za ramiona i krzyknął: „Weź się w garść, bo bestia nas zabije”. Nie myśląc ani chwili dłużej zbiegłem pod i zająłem stanowisko przy armacie. Przez okno, w którym znajdowała się lufa ujrzałem monstrualną paszczę, najeżoną setkami zębów, a także poczułem okropny odór zgnilizny. Bez chwili namysłu wypaliłem z armaty. Kula z hukiem wyleciała i uderzyła potwora w otwartą paszczę, wyłamując kilka ostrych kłów. Niestety kraken dalej żył i był jeszcze bardziej wściekły. Jego gigantyczne, oślizgłe odnóża atakowały ze zdwojoną siłą, łamiąc deski statku. Wybiegłem z ładowni, która zaczęła nabierać wody. Na pokładzie znów ujrzałem brodacza. Walczył on okładając macki kilkumetrowym, płonącym prętem. Gdy mnie zobaczył krzyknął: „Młody, użyj har…”. Nie zdołał jednak dokończyć, gdyż bestia złapała go w pasie i wrzuciła do pyska. Zanim rzędy ostrych zębów zmieliły jego ciało, zdołał wykrzyknąć „Harpun!”. Około 2 metry od sterburty znajdowała się armata, z której wystawał kilkumetrowy, ostro zakończony harpun. Wycelowałem i wystrzeliłem. Żelastwo przebiło jedną z macek krakena, po czym wbiło się w jego łeb, przygważdżając do niego mackę. Nastąpił agonalny ryk i ogromne cielsko zwaliło się na statek, ostatecznie go zatapiając. Kiedy się obudziłem, leżałem wśród zakurzonych kartonów na strychu u mego dziadka, trzymając w ręku słuchawki od Razera, i czując w ustach słony smak morskiej wody.
Owiany nutą tajemnicy koncert wydarzeń miał rozpocząć się za moment przed Moimi oczami. To czego miałem doświadczyć zwiastował mocny podmuch wiatru, dodatkowe uderzenie powietrza w płuca oraz słonawy posmak w ustach. Zostałem zamknięty na nadchodzące z chwilą, w której całą przestrzeń wokół Mnie rozdarł charakterystyczny dźwięk. Momentalnie znalazł się przy Mnie. Mrugnięcie zajęło, by Mnie otoczył i w końcu zamknął na Mnie kleszcze, wciągając w tę całą historię. Wynurzył się przede Mną i od razu skupił hałas na Sobie. To znaczy wszystko ucichło, a My naprzeciw jesteśmy naprzeciw Siebie. Mimo, że dzieliła nas znaczna odległość, czułem jak opluł się wokół Mnie. Nie było już ucieczki. Nie starczyło mi czasu, by myśl o niej przeszła mi przez głowę. Jednak nie czułem się miażdżony. Byłem delikatnie owinięty. Mając pełną kontrolę nad samym sobą, bez nerwów i stresu, patrzyłem. Wiedziałem co nastąpi dalej. Do całej tej ciszy został przywrócony naturalny życia ton. Wszystko dochodziło do Moich uszu wyraźnie, nie złowrogo, lecz przyjaźnie. Stąd pomimo dzikiego początku czekałem czy nastąpi atak, czy też wstrzymania.
Bestia – Bestię wyczuje. Zrobi wszystko i wypróbuje. Ja poddać się nie zamierzałem.
Każdy dostarczony bodziec mógł być prowokacją. Mógł sprowokować bieg nieodwracalnych wydarzeń. Nie uległem sile, uderzeniom dźwięku. W takiej sytuacji siła to poczuć lekkość. Kiedy potwór stawia Tobie czoła, to wygoda to poczuć się w sobie jak w skórze potwora.
Nie dzieliła Nas inteligencja. Jeden znalazł Drugiego.
Legenda nieść będzie, że znaleźli równemu Sobie
Nazywam się Bartek i nigdy nie lubiałem kontaktów z naturą (taki typ człowieka) ale za namową przyjaciół wybrałem się z nimi na technologiczne safari. Wszyscy dobrze się bawili podziwiając okazy viperów, basilisków a nawet udało nam się natrafić na małą ławice hammerheadów. Niestety ja byłem przytłoczony całym tym wypadem, dlatego gdy inni skupiali swoją uwagę na rzadkim okazie blackwidow dyskretnie wymknąłem się i poszedłem nad brzeg pobliskiego zbiornika wodnego, z braku lepszego zajęcia postanowiłem puścić sobie z przenośnego głośnika ,,Never Gonna Give You Up” Ricka Astleya tak powszechnie znane i lubiane w internecie. Nagle z wody wyłoniło się stworzenie i zaczęło wpatrywać we mnie. Po krótkiej chwili konsternacji zacząłem przypominać sobie że nasz przewodnik wspominał coś o podobnym stowrzeniu tylko jak się ono nazywało… ah tak! Toż to Kraken, przewodnik wspominał również że żywią się dźwiękiem, więc powodem jego pojawienia musi być mój głośnik ,,jest to stworzenie z bardzo wyrafinowanym gustem” pomyślałem. Kraken zbliżył się do mnie i zaczął wydawać dziwne dźwięki nie zrozumiałe dla mnie lecz tak bardzo znajome. Po chwili nasłuchiwania dziwnego lecz co raz czystszego dźwięku zrozumiałem ,,próbujesz naśladować Ricka Astleya”. Nie mogłem w to uwierzyć, zaintrygowany postanowiłem podejść bliżej do tej wspaniałej istoty której dźwięk brzmiał już niemal identycznie jak puszczany przeze mnie utwór, jednak nagle usłyszałem za sobą głosy wykrzykujące moje imię, kraken usłyszawszy zbliżające się osoby spłoszył się i zniknął w głębinach zbiornika wodnego. Przyjaciele gdy mnie znaleźli zapytali się dlaczego się oddzieliłem, a ja ku ich zdziwieniu z szerokim uśmiechem na twarzy patrząc się w dal zbiornika odpowiedziałem ,,Natura jednak nie jest taka zła”.
2 stycznia 1998 roku.
Poprzedniego dnia niewielkie nadmorskie miasteczko nawiedził monstrualny sztorm, więc do okolicznych mieszkańców dopiero następnego ranka dotarła informacja o znalezisku dokonanym przez miejscowych rybaków. Zarówno ja, jak i gremium moich kolegów z instytutu nie dawaliśmy wiary coraz liczniejszym plotkom, mimo niemałego poruszenia wśród miejscowej społeczności. Mając na względzie sowitą dozę racjonalnego sceptycyzmu, który nad nami wisiał postanowiliśmy udać się na wskazane przez gawiedź miejsce i przyjrzeć się faktom. Gdy tylko przekroczyliśmy wzniesienie wydm, naszym oczom ukazał się gigant o rozpiętości ciała przekraczającej 40 stóp. Krakenus Extremus, jak go później nazwano okazał się być nieznanym dotąd audiochłonem. Wysunięto hipotezę, że zwierzęta te cechuje silny instynkt terytorialny i gwałtowne usposobienie, czego przesłankami mogą być liczne ślady walk znaczące niemalże cały korpus.
Zaskakujące było również posiadanie przez owego osobnika układu dźwięko-macek 7.1, co spekuluje się, że pozwala na usypianie zaskoczonych przeciwników przez przesył odpowiednich bodźców sensorycznych. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy zabezpieczyć odkrycie i zebrać konsylium w celu przedstawienia przełomowego odkrycia szerszej społeczności naukowej. Z racji zagadkowego pochodzenia morskiej istoty i zadziwiającej zgodności z legendami i opowieściami ludzi morza o potworach czających się w głębinach, powzięto decyzję o stworzeniu grupy badawczej o kryptonimie KRAKEN – Krajowa Rada Analizy Kryptozoologicznych Egzemplarzy Naturalnych. Celem grupy miało być odnalezienie żywego osobnika w naturalnym środowisku.
2 lipca 2021 roku.
Stojąc na rufie statku badawczego o dźwięcznie brzmiącej nazwie Razer czułem niespotykaną dotąd ekscytacje. Tak oto po ponad dwóch dekadach płynąłem na spotkanie z przeznaczeniem, z gargantuicznym stworzeniem, nieuchwytną zjawą mórz i oceanów. Gdy już dotarliśmy na wskazane przez aparaturę miejsce jeszcze raz sprawdziliśmy cały sprzęt i odczyty. Nie było wątpliwości, podwodny autonomiczny batyskaf już od ponad doby zbierał sygnały emitowane przez te legendarne stworzenia. Po trzydniowej analizie sygnałów i stworzeniu odpowiedniego wzorca akustycznego postanowiliśmy zejść w głąb nieprzebranej czerni oceanu. Trzyosobowy batyskaf został powoli spuszczony i rozpoczęło się zanurzanie. Z odczytów wynikało, że cel znajduje się na głębokości około 2 tysięcy stóp. Gdy zbliżyliśmy się do miejsca spotkania uruchomione zostały światła. W miarę zbliżania się do punktu zero zaczęliśmy słyszeć kojące dźwięki wydawane przez majestatyczne stworzenia, przenoszone przez drgania wody i pancerza batyskafu. I oto byliśmy naocznymi świadkami niesamowitego podwodnego spektaklu, gdzie Krakeny w podwodnym tańcu żegnały jednego ze swoich zmarłych pobratymców.
Kombinezon do pływania… Gogle… Butle z tlenem… Wygląda na to, że wszystko mamy spakowane. Pora na przygodę! Czas zwiedzić głębiny i zobaczyć na własne oczy krakena. Według źródeł znajduje się on na dnie morza Razer. Teoretycznie niewielkie, a skrywa w sobie mnóstwo rzeczy do odkrycia.
Wyprawę zaczęliśmy od zebrania informacji o krakenie. Jest ogromny, posiada gigantyczne dźwięko-macki. Czarny stwór z dwoma zielonymi punktami na głowie. Należy do gatunku audiochłonów. Dziwna odmiana, nie słyszałem o niej nigdy. Żywi się dźwiękiem z otoczenia, ogólnie reaguje na dźwięk. Ma dziwną wypustkę, która służy mu do zbierania pokarmu. Niby sporo informacji, a tak naprawdę nie wiemy czym jest. A więc… Czas wyruszyć na „technologiczne safari” w poszukiwaniu krakena!
Morze Razer wyglądało naprawdę imponująco. Niepozorny brzeg skrywający potężne głębiny. Wszystko zostało dokładnie przygotowane, czas się zanurzyć!
Po 10 minutach nurkowania zobaczyłem wielki krater, był GIGANTYCZNY. Wypłynąłem i dałem znak, że coś mam. Ogromnie zaciekawiony zbliżałem się do dziury, krateru. Nie wiedziałem nawet jak to nazwać…
I wtedy zobaczyłem… Czarna plama z dwoma zielonymi punktami zbliżająca się w moją stronę. Z tyłu głowy chciałem uciekać, ale coś mi nie pozwalało. To ta dziwna muzyka… Czułem jakby mnie otaczała, chociaż grała z jednej strony. Kraken podpłynął do mnie i złapał mnie w swoje dźwięko-macki. Próbowałem się wyrwać, ale… Jego macki grały tak przyjemną muzykę, że nie chciało się oderwać. Jak na stwora miał całkiem miły dotyk!
Po jakimś czasie mnie wypuścił i odpłynął. A ja w końcu mogłem się ruszyć. Wróciliśmy do domu i zacząłem od razu opowiadać historię moim znajomym słuchając mojej ulubionej playlisty na słuchawkach… Kraken V3 X.
Dam wam uczciwą opinię, jako że na własne oczy byłem świadkiem rwetesu, którego doświadczyć nie życzyłbym nikomu. Był wieczór, tafla morza odbijała niebo niczym lustro, a my mknęliśmy jak kula. Za nami brytyjski galeon – pełen werwy ostrzeliwał nas z armat dziobowych. Słychać było świst, a z każdą minutą zapach prochu był co raz intensywniejszy – zbliżali się niechybnie. Ostatni łup być może przechylił szalę wylewając w końcu cierpliwość króla Jerzego. Zawsze myślałem, że na tych wodach to ja jestem jednym z zakapiorów, którzy śmierci będą patrzyli w oczy, ale to, co zobaczyłem… to coś żywi się strachem, zamieszaniem i hałasem – pojawia się tam, gdzie huk i świst kul przeszywają gęste powietrze, gdzie krzyk i skomlenie niosą się niczym wiatr przez puste mierzeje… Tak jak tego wieczoru, przyciągnęło to uwagę diabelskiego stworzenia, przy którym każdy, kto nie wierzył w życie po śmierci, zaczyna się modlić. Ostrzał momentalnie ustał a wraz z nim jakikolwiek hałas, który jeszcze sekundę wcześniej był ogłuszający. Jedyne, co byłem w stanie usłyszeć, to własny oddech, tak jakby cały zewnętrzny dźwięk był wchłonięty przez długie macki, które powoli oplatały angielski galeon, wijąc się wokół pokładu i masztów, a z każdej z wypustek słychać było kojące brzmienie niczym śpiew syren. Zupełnie jakby monstrum chciało ukoić swoją ofiarę przed niechybnym losem wchłonięcia żywcem. Anglicy w marazmie stali w osłupieniu i nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co przechodziło przez ich myśli, kiedy w końcu pojawiła ogromna, ociekająca wypustka, która dopełniła dzieła – wciągając dźwięk tak, że i mój oddech przestał być słyszalny. Bezgłośnie statek niby z gracją i delikatnie został pochłonięty przez wody. Jeśli dotychczas myśleliście, że Kraken to legenda, lepiej dobrze zastanówcie się nad waszym sumieniem zanim kolejny raz wypłyniecie w morze. To, co zobaczyłem, skutecznie zniechęciło mnie do szukania tak dużych wrażeń, chyba że znajdą się odważni, którzy podejmą się okrzesania stwora, aby rządzić na tych wodach – wtedy położenie na szali własnego życia może być tego warte.
Moje spotkanie z Krakenem.
Ta historia wydarzyła się naprawdę, mimo, że wielu z Was nigdy w nią nie uwierzy. Miała miejsce rok temu na polskim morzu Bałtyckim. To miały być wcześniejsze wakacje, które miały dać wypoczynek po długich tygodniach nauki zdalnej, a stały się przygodą życia, którą będę wspominał w wypiekami na twarzy do końca moich dni.
Zapowiadał się zwykły dzień. Wstałem myśląc, ze czeka mnie kolejny dzień nudy na plaży. Bo ile dni pod rząd można opalać się w pełnym Słońcu? Był początek czerwca więc i ludzi było znacznie mniej. Było jednak jakoś inaczej, Słońce świeciło jasno i grzało ciepłem, ale dzień wydawał się jakiś dziwnie wyjątkowy. Woda tez była ciepła, co jest raczej mało prawdopodobne w tym czasie. Postanowiłem, że wbrew zakazom mamy popływam. Jestem raczej dobrym pływakiem, ale jak to mówi przysłowie „Strzeżonego Pan Bóg strzeże”. Zbytnio nie oddalałem się od brzegu czując oczy rodzicielki na swoich plecach. Tym razem jednak nie krzyczała „wyleź z wody”. Kiedy już miałem opuszczać wody morskie, usłyszałem dziwny dźwięk. Z natury jestem ciekawski, dlatego zacząłem rozglądać się wokoło. Na początku nic nie widziałem, dlatego zanurkowałem. To, co ukazało się moim oczom wywołało moje przerażenie. W sieciach zostawionych przez rybaków ujrzałem dziwne stworzenie. Nie było ono podobne do żadnych znanych mi zwierząt ani wodnych, ani domowych. Nie mogłem przyjrzeć się dokładnie, bo zwierzę wydawało niesamowity dźwięk. Wyglądało na to, że ten niepowtarzalny dźwięk jest jego bronią przeciwko swoim przeciwnikom. Nie wiem czy ja nim byłem, ponieważ byłem tylko obserwatorem poczynań zwierzęcia, które chce przywłaszczyć sobie cały łup, jaki był w sieciach. Oglądałem to nie bacząc na nic więcej. Zwierzę podobne było do ośmiornicy. Zamiast zwykłych macek posiadał jednak dźwięko-macki 7.1, które paraliżowały ofiary swoimi tonami. To zapewniało mu kontrolę nad otoczeniem i ofiarami w sposób bardzo łagodny. Sam czułem się tak, jakbym słuchał czegoś, co uspokaja mnie, a zarazem sprawia, iż wraca do mnie chęć działania. Wszystko działo się bardzo szybko, ale zauważyłem, że owe stworzenie posiadało wysuwaną wypustkę, która służyła mu do zbierania pokarmu. Zacząłem kojarzyć, że musi należeć on do gatunku audiochłonów (uczyliśmy się o nich na lekcji biologii), czyli stworzeń, które żywią się dźwiękiem z otoczenia, ale tym dźwiękiem też przyciągają swoje ofiary, które widząc, jak jest wyrazisty i czysty same wpadają w sieci stworzenia zwanego Krakenem. Wszystko zaczęło mi się układać w jedną całość… już wiedziałem, że to stworzenie jest tak unikalne, iż jestem jednym z niewielu wybrańców, którym dane było go poznać. Nim tak naprawdę zdałem sobie sprawę z tego faktu, zwierzę przebiło się swoim dźwiękiem przez sieci i odpłynęło… Zanim zdążyłem wypłynąć na powierzchnię wody, zadzwonił budzik i okazało się, że to był tylko sen…
-Sir doręczam raport ze statku The Executioners – oficer podał raport kapitanowi – Dziękuje biorę się za czytanie – treść raportu brzmiała następująco:
„Raport z dnia 13 kwietnia roku 1556 Każdy uważał Biskupa Olaf’a Magnuss’a za głupca jednak mówił prawdę, lecz do rzeczy. To wszystko wydarzyło się w obrębie 30 minut, jeden ze załogantów zaobserwował dziwne stworzenie na dnie morza, zainteresowany tym faktem wyszedłem ze swojej kajuty by to zobaczyć, po wyjściu z kajuty w przeciągu dwóch minut wody nagle się zebrały, i zmieniły barwy z błękitnego na czarny. Po
jakimś czasie wynurzył się, i rozerwał statek na pół dostałem odłamkiem w głowę, więc oczywiste jest to, że reszta to tylko pojedyńcze obrazy. Pamietam tylko jak chwytał kolejnych i kolejnych i rozrywając, czy jedząc to był prawdziwy koszmar, niektórym udało się uciec. Oficerowie w akcie paniki chwytali za harpuny i rzucali w tego potwora, niektórzy trafili go w oko, a niektórzy w macki po jakimś czasie monstrum znikło ci, którym udąło się przeżyć raportowali, że oplot wydawał się im wygodny, kojący dlatego wiele z nich nie walczyło. Głupcy myśleli, że są w łóźko a to wszystko to tylko zły sen chciałbym, żeby to była prawda, lecz tak nie jest.
W całym tym zamieszaniu straciłem 60% załogi w tym paru oficerów, radzę wam uważać, jeżeli będziecie przepływać przez tamte tereny nie wiadomo kiedy, i czy w ogólę wróci. Pisał kapitan luk5006 z okretu The Executioners „
Raport zakończył się w tym momencie. Kapitan okrętu The Horrid Delivery zamartwił się, lecz nie wydał tych emocji. – Oficerze Chaplin – zawiadomił kapitan – Tak sir? – odrzekł oficer – Proszę przepisać ten raport i nadać do wszystkich okretów w naszej marynarce nie mozemy przyjąć takiego ryzyka – nakazał kapitan- Tak sir! – Oficer Chaplin odebrał raport i wyruszył do wykonania zadania – Drogi boże luk5006 coś ty zrobił – powiedział kapitan sam do siebie łapiąc się za głowę.
Z legendą oceanów i mórz zwycięsko zmierzyli się: shanoi, hoper1, Kilax, luk5006, Krakers356, KIGONIX, anest, Człowiek Iluzja, krzysk10, xxwizzy, art_system, Lilka333, DreamerDream oraz MrBongoMatt. Gratulujemy!
Wśród amazońskich lasów deszczowych, u samego podnóża drzew, rozgrywa się prawdziwy miłosny spektakl. To właśnie tutaj mieszka klawiatur z rodziny klawiszowatych. Miejscowi nazywają go BLACKWIDOW. Jak mawiają, z tej pozornie czarnej pustki wydobywają się niesamowite i spektakularne kolory. Proszę się rozsiąść, za chwilę rozpocznie się widowisko. Klawiatur rozpoczyna spokojnie jednak z pełnym zaangażowaniem, wabi samicę, początkowo wybierając bardzo proste układy. Rozpoczyna od przejść na wzór „meksykańskiej fali”. Kolory na jego pancerzu rozświetlają od lewej i kończą na prawej stronie, niczym kibicie na stadionie. Teraz stadionem namiętności jest amazoński las deszczowy. Naukowcy zbadali, że całe widowisko może trwać nawet 30 minut, co świadczy o tym, jak wiele klawiatur ma do zaoferowania swojej przyszłej wybrance losu. Samica, wydaje się być niezainteresowana. Początkowe iluminacje i pancerz niczym aluminiowa obudowana zdają się nie robić na niej wrażenia. Klawiatur wygląda na lekko poddenerwowanego. Jego oczy jak klawisze zdają się pulsować, choć sytuację uspokaja fakt, jak wiele ma jeszcze w zanadrzu. Przechodzimy do głównej części tego miłosnego dania. Klawiatur przyśpiesza, zaczyna cały świecić, ciska w samicę kolejne kolorowe układy, miga, gaśnie niczym choinka przy bożonarodzeniowym stole. Światła gasną, by po chwili znów się zaświecić. To prawdziwa bomba kolorów, która zdaje się nie mieć końca. Samica wyraża coraz większe zainteresowanie. Serce klawiatura przyśpiesza i bije teraz niczym spacja, która ma oddzielać kolejne takty w tym godowym tańcu miłości. Cały ten taniec wygląda teraz niczym ogromny koncert, spektakl barw, niesamowite układy świetlne, i główny wokalista, który chce zaimponować swojej przyszłej partnerce. Samica już nie może się oprzeć, jest oczarowana, co na samym początku wydawało się być niemożliwe. Klawiatur jednak wiedział, że początkowe układy świetlne mają tylko przykuć uwagę samicy, by potem mógł dokończyć dzieła. Wszystko kończy się sukcesem, Klawiatur zdobywa samicę i udowadnia, jak wielką moc mają jego kolory.
Miejscowi wskazali mi obszar lasu nad którym nocą unosi się łuna migotliwych, kolorowych świateł. Powiedzieli, że sami nigdy nie zapuszczają się w te rejony, bo niegdyś zamieszkiwał je szaman wygnany z wioski za eksperymenty „wbrew matce naturze” i teraz ta ziemia jest przeklęta. Zapytałem co się stało z szamanem skoro mówią o nim w czasie przeszłym, ale nie chcieli udzielić mi odpowiedzi. Postanowiłem, że wyruszę jak tylko się ściemni. Chciałem mieć pewność, że światła o których mówią to te same światła, które widziałem na tym dziwnym nagraniu w sieci.
Filmik miał kilka sekund i szybko zniknął z serwisu, na którym się pojawił, ale zdążył sprawić, że popadłem w niemałą obsesje na jego punkcie. Po tylu latach, być może, znalazłem się w miejscu gdzie został nakręcony i nareszcie zbadam źródło tych tajemniczych świateł.
Wioska znajdowała się na wzniesieniu, dzięki czemu widok miałem doskonały. Kiedy słońce powoli znikało za horyzontem, ja wpatrywałem się we wskazany mi obszar lasu z taką intensywnością, że prawie zapominałem mrugać, a przed oczami pojawiały mi się koliste plamki. Wkrótce te optyczne przywidzenia zaczęły ustępować prawdziwym znakom świetlnym. Jak tylko zniknęło słońce, korony drzew zapłonęły różnobarwnym światłem, zupełnie jakby pod nimi odbywała się impreza techno.
Zebrałem się w pośpiechu i zapomniałem połowy ekwipunku, ale przez to przynajmniej mogłem szybciej trafić na miejsce. Nie potrzebowałem kompasu, ani niczego co wskazywałoby mi drogę, bo po prostu szedłem w stronę światła. Spomiędzy pni i konarów drzew przezierała niewyraźna poświata, która im byłem bliżej, tym stawała się wyraźniejsza. Po jakimś czasie kolory poświaty przestały się ze sobą zlewać, a jej źródło rozdzieliło się na setki pojedynczych, mniejszych punktów, które dodatkowo stale się poruszały.
Wybrałem obiekt migający najbliżej mnie i zacząłem biec w jego stronę. Chciałem jak najszybciej przekonać się czym właściwie jest. Wszystkie procedury badawcze o jakich miałem pamiętać ze względu na bezpieczeństwo, ulotniły się wraz z przypływem ekscytacji. Tym samym znalazłem się przed obiektem badawczym uzbrojony jedynie w wytrzeszczone oczy.
Najpierw pomyślałem, że to zwierzę. Potem, że maszyna. A ostatecznie, że nie mam pojęcia co to, ale jest piękne. Geometryczny kształt odbiegał od moich wyobrażeń na temat dzikich zwierząt, jednak wewnątrz czułem, że mam do czynienia z żywą, myślącą istotą. Zahipnotyzowany falującymi po jej grzbiecie światełkami, dopiero po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę, że wokół mnie jest zupełnie ciemno. Reszta istot zniknęła w mroku.
Spojrzałem na tę jedyną, która wciąż była przede mną i w oczy rzucił mi się pewien szczegół. Spod feerii barw można było dostrzec niewyraźne z tej odległości litery alfabetu. Gdy się zbliżyłem stało się jasne, że poszczególne literki zaświecają się po kolei, jakby rytmicznie. Chwile główkując, odszyfrowałem słowo U-C-I-E-K-A-J.
Postąpiłem raz kolejny, jednak równie ostrożnie co poprzednio. Dłonią przeczesałem rude loki i natychmiast zganiłem się za to.
Tropię Blackwidow, a ostatnim, na co mogę sobie pozwolić, to niepotrzebne ruchy. Tropię… Prawdę mówiąc to chodzę na oślep w miejscu gdzie owa Blackwidow żeruję z nadzieją, że to ja znajdę ją szybciej niż ona mnie. Blackwidow ma niezliczoną ilość odnóż, jednak żadne z nich nie zostawia choćby najmniejszych wgłębień w gęstwinie dżungli.
Stresuję się.
Mojemu stresu nie pomagał fakt, że mam przy sobie jedynie łuk – pamiątkę po spotkaniu z największą łowczynią tego świata, z którą jedyne co mnie wtedy łączyło to równie płomieniste włosy. Do dziś nie wiem czemu mi go dała, choć podejrzewam, że to dlatego, że sama sprawiła sobie akurat lepszy, a ja po prostu byłem w pobliżu.
Jednak zapewniam, że duży, ważące co najmniej ze dwa kilo, klasyczny łuk wróci ze mną do domu lub spocznie razem ze mną w brzuchu Blackwidow.
Nagle moje rozmyślenia przerwał szelest. Już miałem ruszać dalej, kiedy ujrzałem jakąś setkę migoczących światełek. Skryta w cieniu bestia zlewałaby się idealnie, gdyby nie one. Choć pełniły rolę ostrzeżenia, bo Blackwidow stoi na czelę łańcucha pokarmowego. Jednak od kiedy ja tu jestem wszystko może się zmienić.
Blackwidow uniosła się. Każde odnóże poruszało się w innym rytmie, jednak całość przypominała idealnie skoordynowaną machinę bojową. Omijała wysuszone liście czy opadłe przez falę upałów wysuszone gałązki. Dzięki temu, mimo swoich rozmiarów, Blackwidow poruszała się bezszelestnie. Nie będzie to jednak mieć znaczenia podczas bezpośredniej walki.
Jednym, wyćwiczonym przez miesiące ćwiczeń, ruchem wyciągnąłem z kołczana strzałę. Przystosowana do przedzierania się przez grube pancerze, z grotem wyglądającym niczym widły, przebiję się przez każdy pancerz. Jednak nie do tego zamierzam ją wykorzystać.
Naciągnąłem strzałę, gwizdnąłem i mruknięcie powieki później puściłem cięciwę. Blackwidow skierowała swoje ślepia prosto w źródło dźwięku przypominając mi o jej niezwykłych zmysłach. Jednak był to jej błąd. Jedynym jej słabym punktem jest front, który przystosował się do długich oczekiwań na zwierzynę. Miękki, nieposiadający mięśni, a samą tkankę tłuszczową, nie był żadną przeszkodą dla strzały, która wbiła się po same lotki.
Bestia jęknęła, być może głośniej nawet od Yennefer przy spotkaniu z Geraltem. Każde jej odnóże zamigotało w inny odcieniu czerwieni, a potem sama bestia rzuciła się w moją stronę. Wściekła pozwoliła instynktom wziąć ją w posiadanie.
I to był jej ostatni błąd, gdyż nie wiedziała jednego.
Ja nigdy nie poluję sam.
Deszcz strzał podobnych do tych, których sam używam, wystrzelił zza moich pleców. Każda wbijała się w korpus Blackwidow, czemu towarzyszył dźwięk podobny do tego, kiedy za dzieciaka przysłuchiwałem się uderzeniom kropel deszczu w parapet. Tylko tak ze sto razy głośniejszy…
Uszyte ze stalowego lasu, lecz już z daleka od niego, słychać rytmiczne dźwięczenie metalowych kręgosłupów. Tutejszy las przerzedził się do pojedynczych prętów sygnalizacyjnych rozdartych pod dziwnymi kątami. Części z nich, drapieżcy już dawno osprayowali oświetlenie do ciemnych zasłon.
I wśród nich idę właśnie z kamerą telewizyjną nad swoim prawym ramieniem.
Transmisja idzie na żywo, więc mówię:
– Spójrzcie wszyscy przed monitorami, Latrodectus Ludomperiua spędza swój czas na polowaniach wśród tutejszych barw pędzącej czerni. Tu, gdzie zacienione ukrycia są tak ergonomiczne do wypatrzenia, postaramy się dojrzeć tę klawiszonogą istotę…
Nim słowa te rozrzuciły się po powietrzu i dla widowni, spod jednego ze słupów strzela czerwone, zwirowane światło; z niezwykłą precyzją przeszywa głowę przelatującego właśnie ptaka i zostawia w niej bezkrwawą dziurę. Chwilę później, spod ocynkowanej stali wyskakuje aluminowy pancerzyk zaznaczając tym samym obecność Czarnej Wdowy. System operacyjny BlackWidow rozpoznał jednak obecność obcych i nakazuje, by klawiszonogi zatrzymały ciało maszyny; oczy moje wraz z obiektywem kamery ujrzeć mogły wtedy skupienie bojowe Wdowy.
– Witaj Manualo drapieżców nalinijnych! Widzę, że upiłaś się już ekscytacją polowania!
Widząc mnie, Czarna Wdowa skula się lekko, ale nie rzuca jadu świetlnego. Zbliżam się do niej, nie przekraczając kresu sfery zaufania. Ewidentne było, że Wdowa od dawna nie widziała boleśniejszego drapieżnika – widać było po niej, że jak prawdziwa łowczyni, pomimo zagrożenia, nie odpuści polowania. Schwyciła już cel, który poruszył się tak, jak zachciała i nie odpuści jego zdobycia. Przeszkadzałem jej, bo jak intruz nie pozwoliłem na kontynuację planów.
Kamera znad mojego barku zaczęła robić zdjęcia maszynowej morderczyni. Ujęcie z lewej, ujęcie z prawej i ujęcie ze szczytu – to szczególnie rozsierdziło Wdowę i skoczyła w stronę mojej głowy.
Nim jednak jej metalowe ciało uderzyło o mą czaszkę, zrobiłem unik wystarczający, by przekonać Wdowę do kontynuacji swojej oryginalnej ścieżki zachowania. Zwinną serpentyną podkroczyła zatem do ciała ptaka i wbiła w nie kilka swoich nóg, wygięła pancerz i zaczęła targać ofiarę do kryjówki. Jako dywersję, wyszyła z zielonych świateł wzory podobne do swoich wypłukleń, przez co straciłem z oczu jej ucieczkę. Wkrótce po rozbłysku świateł nie ma już śladu po Wdowie, ani po celu jej polowania.
– Kamero, zrób jeszcze kilka zdjęć pejzażu dla widowni, wracamy z dzisiejszego safari…
Wydaje mi się, że zawsze byłem inny niż pozostałe dzieciaki – uwielbiałem mieć dzikie zwierzęta w domu, nawet jeśli wszyscy w koło mówili, że to głupota, a sąsiedzi znikali w dziwnych okolicznościach.
Długo zbierałem się na mechaniczną czarną wdowę, odkupiłem ją od innego właściciela. Obawiałem się, że nie był w stanie ujarzmić jego dzikości, ale hej! jest ryzyko jest zabawa.
Pierwsze godziny byliśmy wpatrzeni w siebie, nie wiedziałem czy patrzy na mnie jak na nowego właściciela czy jak na jedzenie, które wciągnie jednym gryzem. Ja z kolei byłem już w niej zakochany, do tej pory mam nadzieje z wzajemnością.
Miały lata tej agresywnej relacji. Pomyślałem, że moja Czarna Wdowa cierpi na samotność? Co ja wtedy miałem w głowie?! Postanowiłem że sprowadzę jej stworzonko, które przez miejscowych nazywane jest „Żmiją Śmierci” (tłumaczenie na polski, sorki). Na początku obawiałem się, że rozdzielając je w walce sam doznam śmiertelnych obrażeń, ale jakie było moje zdziwienie.
Żmija wychodząc z pudełka zaczęła zmieniać kolory, na wszystkie jakie możecie sobie wyobrazić, coś pięknego. Jednak oboje mieli dwa wspólne kolory – zieleń i czerń. Czerń prawdopodobnie by polować w nocy, a zieleń oświetlała delikatnie mrok, na chwilę przed atakiem.
Z moich obserwacji wynika, że wysoko rozwinięci predatorzy by polować są wstanie bardzo szybko się adaptować do warunków środowiska. I tak byłem w posiadaniu zabójczego duo na osiedlu. Po udanych nocnych łowach miałem wycieraczkę pełną fragów, w dzień nie wiele słabiej.
Teraz gdy już jestem dorosły, a mój drapieżnik trochę przyzwyczaił się do mojej obecności jesteśmy sobie bliscy, ale muszę wam się przyznać, że odkąd się znamy nigdy nie korzystałem z jej makr… no wiecie, trochę się jednak boję.
Tak oto z powołania zostałem badaczem bestii, a z tego co mi wiadomo naukowcy znaleźli nowy gatunek jeszcze do końca nie zbadany. o dumnej nazwie „Myśliwy…mini!
Nie uważacie, że takie odkrycie zasługuje by zbadać je dokładniej?
Blackwidow – czyli Czarna Wdowa – zajmuje najwyższe miejsce w łańcuchu pokarmowym przedstawicieli rzędu klawiaturowatych. Swoją nazwę zawdzięcza ubarwieniu łusek pokrywających jej grzbiet, a także faktowi, że „owdawia” inne gatunki klawiatur „pożerając” je swoją specyfikacją. Środowisko bytowania Wdowy to głównie płaskie, zdrewniałe przestrzenie, chociaż można ją spotkać też w warunkach laboratoryjnych. Nie przeszkadza jej towarzystwo innych gatunków, często obserwuje się ją w symbiozie z myszowatymi. Łuski Wdowy są czarne niczym węgiel, jednak w rejonach arktycznych spotkać można osobniki-albinosy o białym umaszczeniu, które pozwala im na lepsze dostosowanie się do otaczającego środowiska. Łuski nie są pokryte barwnikiem, dlatego niemożliwa jest utrata przez nie koloru – zawsze prezentują się tak samo groźnie. Osobniki męskie i żeńskie różnią się głównie budową przełączników. Męskie – wyposażone są w przełączniki zielone, które umożliwiają im szybkie, twarde i zdecydowane działanie słyszalne z daleka; żeńskie – wyposażone są w przełączniki barwy żółtej, dzięki którym działają błyskawicznie i bezszelestnie. Pod łuskami umieszczone są świecące komórki, podobne do tych, których używa kameleon. Dzięki nim Wdowa w dowolnym momencie może przyjąć pasujące jej barwy, pozwalając sobie na błyskawiczny kamuflaż i wtopienie się w otoczenie. Dwa wysuwane odnóża umożliwiają jej bepieczną stójkę w stabilnej pozycji – bez możliwości poślizgu. Pozycję pomagają też utrzymać gumowe wypustki pokrywające brzuszną stronę zwierza. Głowa gada ma postać podłużnej poduszki, która jest miła w dotyku (tak wynika z opowieści nielicznych śmiałków, którzy odważyli się na dotknięcie Czarnej Wdowy). Odwłok w postaci kabla USB jest długi i mocny, a przy tym prawie niewidoczny. Nie przeszkadza Wdowie w działaniu, a dzięki niemu jest szybsza, niż inne gatunki nie posiadające odwłoków. Pancerz z aluminium sprawia, że Blackwidow jest jednym z najbardziej wytrzymałych i odpornych drapieżników, daje jej też rzadko spotykany „chłód” w działaniu.
Ta sobota miała być kolejnym, nieco nudnawym dniem upragnionych i od dawna wyczekiwanych wakacji. Przechadzając się szerokimi alejkami galerii handlowej leniwie omiatałem wzrokiem wystawy sklepowe zewsząd atakujące sztampowymi hasłami: „PROMOCJA”, „-50%”, „WYPRZEDAŻ”. Nie mogąc wykrzesać z siebie ani krzty zainteresowania tymi zabiegami marketingowymi udałem się w kierunku jedynego miejsca, dzięki któremu i ja mógłbym zasmakować wszechogarniającego konsumpcjonizmu jednocześnie zaopatrując się w artykuły potrzebne do rozwoju moich gamingowych zainteresowań.
Po osiągnięciu celu moje spojrzenie zostało przykute pierwszym w tym sezonie interesującym sloganem: „Technologiczne safari”. „No cóż, może z odrobiną wyobraźni rozwieję nudę” – pomyślałem i zamknąłem oczy przekraczając bramki marketu. Po chwili okazało się, że nie prowadzę wózka sklepowego, ale Jeepa w barwie chromowanej stali, a sklepowe alejki stały się plątaniną dróg w elektronicznej dżungli. Samochód-wózek z werwą i wesołym terkotem kółek przedzierał się przez gąszcz kablowych lian, a ja z entuzjazmem przyglądałem się przeróżnym elektronicznym okazom, wygrzewającym się na półkach, w świetle jarzeniówek.
Nagle pod wpływem impulsu skręciłem ostro w prawo. W nowoodkrytym miejscu było chłodniej, a zdominowane przez mrok światło delikatnie przygasło. Kablowe liany nie ustępowały już z taką łatwością, a płytki podłogowe zaczęły stawiać zdecydowanie większy opór. Po chwili do moich uszu dotarł niepokojący, odgłos mechanicznego stukania. Kiedy odwróciłem głowę w stronę, z której dochodził dźwięk zobaczyłem mieniące się dziesiątkami kolorów stworzenie, które wyłoniło się z zacienionego zakamarku półki. Z opisu wiszącego pod spodem dowiedziałem się, że mam do czynienia z BlackWidow – Latrodectus Ludomperiua. W akompaniamencie kliknięć (które każdemu rasowemu graczowi kojarzą się z wielogodzinnymi maratonami gier i długimi, nieprzespanymi nocami) wyłoniła się z półcienia, ostrożnie stawiając klawiszonogi. Natychmiast zorientowała się, że jest obserwowana, że na jej teren wdarł się niepożądany osobnik. Przywarła całą powierzchnią spodniego aluminiowego pancerzyka do blatu półki, starając się wyczuć każde, nawet najdelikatniejsze drgnienie. Wydawała się dygotać lekko, jakby odbierane impulsy zwiastujące pojawienie się potencjalnej ofiary wywołały ekscytację. Nim do Czarnej Wdowy dotarło wreszcie, że to ona jest w niebezpieczeństwie, że musi uciekać, na odwrót było już za późno. Szybkim ruchem chwyciłem jej korpus. Aluminiowa powłoka wytrzymała mocny uścisk moich dłoni.
Oddychałem ciężko. Nagle z maligny wyrwał mnie pracownik sklepu gratulując wyboru. Jeep na powrót stał się chromowanym wózkiem, kable nie tworzyły już splotów gęstych niczym diabelskie sidła, zamiast tego leżały uporządkowane na swoich miejscach. Jedno jest pewne, z dzisiejszego Safari wracam z wyjątkowym trofeum.
Nasza wyprawa rozpoczęła się w Londynie na okręcie zwanym „Destiny”. Wyruszyliśmy tropem mało znanego jeszcze nauce zwierzęcia zwanego Blackwidow, aby zdobyć o nim więcej informacji. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, co tak naprawdę nas czeka i z czym mamy się zmierzyć!
Plan podróży zakładał dotarcie do Wysp Kokosowych. To tam, mięliśmy dokonać inwazji na nowo odkryte zwierzę. Dotarliśmy do celu naszej podróży późnym wieczorem i ze względu na ogromne zmęczenie rozbiliśmy obóz najszybciej, jak się dało nie bacząc na to, że miejsce było ciemne i nieprzyjazne. Rankiem stało się coś dziwnego, jeden z naszych ludzi zaginął. Zostały po nim jedynie dziwne ślady prowadzące do dżungli. Postanowiliśmy podążać za nimi, by dowiedzieć się czegoś więcej o jego zaginięciu. Nasza droga trwała kilka godzin aż w końcu dotarliśmy do dziwnie wyglądającego szałasu. Kiedy weszliśmy do środka zdziwiło nas to, co zobaczyliśmy. Przy biurku siedział starzec, który rozmawiał z George’em – naszym zaginionym towarzyszem. Po krótkiej wymianie zdań dowiedzieliśmy się, że to właśnie zwierzę, którego szukamy porwało Georga, a starzec uratował go przed niemiłym losem. Wkrótce mieliśmy się przekonać czym jest BLACKWIDOW. Dowiedzieliśmy się, że swoją największą moc osiąga nocą, a przed nami była przecież droga powrotna do obozu. Przed wyruszeniem w drogę powrotną starzec ostrzegł nas że Blackwidow potrafi poruszać się z zaskakującą precyzją dzięki setce klawiszonóg, które pozwalają mu kamuflować się dzięki zmianie ubarwienia. Jego bronią jest też aluminiowy pancerz, który ochrania go podczas łowów. Po tym, co usłyszeliśmy, zaczęliśmy obawiać się drogi powrotnej. Czas nas jednak naglił, ponieważ zbliżała się noc. Chociaż dżungla o tej porze wyglądała strasznie, brnęliśmy przed siebie aż do momentu, w którym TO zobaczyliśmy. BLACKWIDOW stanęła przed nami! Każdy kolor, który przybierała porażał inny zmysł. Czerwień – kradła naszą energię, żółty – oślepiał, zielony – odbierał nam nadzieję na ucieczkę… Wiedzieliśmy, że nie mamy z nią dużych szans. Jedyną naszą nadzieją stało się opanowanie potwora przy użyciu rolki multimedialnej. Nikt nie miał jednak zamiaru zbliżać się do Blackwidow więc to ja musiałem zostać tym, który poskromi tą bestię. Myśląc o wszystkich możliwych sposobach dostania się do rolki multimedialnej chronionej przez pancerz zacząłem powoli zbliżać się do Blackwidow. Kiedy byłem tuż przy niej, wyciągnąłem rękę i szybkim ruchem przekręciłem rolkę multimedialną, co spowodowało wyłączenie kolorów na jej klawiszonogach. Okazało się że bez nich Blackwidow stała się potulnym pająkiem, którego nie musieliśmy się bać więc wsadziliśmy ją do terrarium i zabraliśmy ze sobą na dalsze obserwacje. Jakiś tydzień później spisaliśmy wszystkie informacje, jakie udało nam się zdobyć na temat Blackwidow. Zebraliśmy swoje obozowisko, wypuściliśmy ją z terrarium i wyruszyliśmy w podróż powrotną do Londynu.
„Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu” – pisał niegdyś poeta mając przed oczyma akermańskie stepy. Czułem dokładnie to samo przemierzając las znany szerzej jako Puszcza Sandomierska w okolicach Leżajska. Drużyna technologicznego safari liczyła 9 osób. 3 już nie żyły, bo las – jak to las – był nieprzystępny, trudny, wymagający… jednym słowem nie dla każdego.
Rafała dopadł kleszcz – borelioza. To brzmiało jak wyrok. 3 dni później (w wyniku braku antybiotyków) wyrok zapadł. Następny był Michał. Świadkowie mówili, że to mech Kraken zwabiony zapachem kondensatorów z rozładowanych telefonów. Potwór był jednak tak szybki, że nie zdążyliśmy zauważyć, czy to rzeczywiście on. Fakt faktem – Michał przepadł. Ostatni był Mario – nasz przewodnik, znawca tutejszej puszczy. Często powtarzał: „nie bójcie się, mam z tutejszymi deal, nic nam nie zrobią”. Jakże się pomylił. Nie przewidział, że tubylcy nie zaakceptują myszki w podzięce, tym razem chcieli słuchawek bluetooth. Sciągnięty z naszego Jeepa siłą i zatargany za horyzont drzew – co się z nim stało? Nie wiem, ale się domyślam.
Nie traciliśmy nadziei, zdesperowani parliśmy przed siebie z cichym podnieceniem licząc, że święty gral technologicznego safari czycha na nas tuż za rogiem. Dni mijały, zapał stygł. Niejaki Dżordżio pewnego wieczoru załkał „wszyscy tu zginiemy”. Dzień później ów jasnowidz przepadł – jednak w jego zaginięciu był promyk nadziei. Anna – która jako ostatnia go widziała – twierdziła, że w tle unosił się stukot setek klawiszonóg. Jezeli słuch jej nie mylił – byliśmy blisko.
Nie mylił.
Nastepnego dnia dotarliśmy do leża.
Gniazdo pełne było aluminiowych pancerzyków i klawiszonóg. „Matko Boska” rzekła Barb – musi być po 3 wylince, czyli atakuje w 120 FPS na sekundę.
Zaklnęliśmy.
Jaki czart mnie podkusił, żeby tu być? A, tak, czart chciwości. Chęć ujarzmienia mechanicznej bestii… bestii, która niczym święty graal zapewnia z automatu Diament w ulubionej grze sieciowej, a czymś trzeba się chwalić przed kolegami.
Ruszyliśmy dalej po śladach. Czułem pod skórą, że dzień nadszedł i miałem rację.
Gdy w oddali usłyszeliśmy stukot klawiszonóg byliśmy gotowi. Każdy uniósł swoją broń, a zza leciwego dębu wyłoniła się ona – mityczna BlackWidow. Niby mniejsza, niż pozostali przedstawiciele swojego gatunku, ale swoją smukłością przewyższała każdego z nich. Mieniła się niczym kameleon – wszystkimi kolorami. Jej aluminowy pancerzyk lśnił w promieniach bladego słońca. Robson postanowił uwiecznić zdobycz szybkim selfie na Insta. To był błąd. BlackWidow zmienila kolor na czerwony i zaatakowała.
Byłem ostatnim żywym, do którego podbiegła. Nie czułem przerażenia, czułem ekscytację. Wyciągnąłem dłoń niczym Harry Potter do gryfa. Ku mojemu zdziwieniu jej kolor zmienił się na zielony. Otarła się o dłoń. Wiedziałem, że jestem wybrany. Zwinnie wgramoliła się do mojego plecaka i zaklikała.
„Od zera do platyny w dwa dni” – pomyślałem z uśmiechem.
Doskonale pamiętam ten dzień. Jestem przekonany, że to uczucie, które towarzyszyło mi podczas pierwszego spotkania było prawdziwe. Pamiętam, że zaniemówiłem z wrażenia, szybko poprawiłem okulary i zamknąłem mimowolnie opadłą żuchwę. Poprawiłem włosy, rozgrzałem szybkim ruchem nadgarstki i pochyliłem się, by bliżej zbadać ten niecodzienny okaz. Była tuż przede mną. Ani drgnęła, kiedy powoli zbliżałem do niej swoje dłonie. Zarumieniła się, zamrugała kilkukrotnie. Moje serce biło jak szalone… Zapłonąłem! Nikt mi nie uwierzy, ale tak! Pozwoliła mi się dotknąć, pogładzić swoją powierzchnię, nacisnąć tu i tam. Usłyszałem delikatny dźwięk – zareagowała na mnie! Czy to może się udać? – pomyślałem wtedy. Ten wieczór okazał się dla nas długi, a noc niezapomniana. Wtedy zrozumiałem, że Czarna Wdowa potrafi złapać w swoje słodkie sidła świecąc blaskiem wielu barw spod swoich doskonałych klawiszy. Ach!
Przechadzając się po odmętach puszczy Biu Roh Grr On Lain (czyt. biuro GryOnline) potknąłem się o gałęzie przy punkcie obserwacyjnym Arasza, gdy upadłem, zamiast bólu poczułem miękką skórę zwierzęcia. Zwierzę te na swoich plecach posiadało ciekawe kwadratowe wypustki z nieznanymi mi symbolami, miałem wrażenie, że zwierzę to może być wykorzystywane do obrzędów przez lokalną sektę, której przywódcą jest wychowany na szkodliwych, japońskich hieroglifach Jordan.
Nagle! Okazało się, że dziwne zwierze wybudziło się ze snu a pod kwadratowymi wypustkami, pojawiło się światło, obawiając się eksplozji, odsunąłem się na pięć metrów w stronę północy. Czekając na wybuch, podziwiałem niezwykle cienki i długi ogon zwierzęcia. Ciekawość dała górę, po dziesięciu minutach, zestresowany, podszedłem do zwierzaka, okazało się, że nie ruszył się on z miejsca, więc wziąłem go do znanego ze swojej mądrości naukowca Kacpra.
Kacper wyjaśnił mi, że jest to osobnik rasy Blackauso Widowouzo, powiedział również że jest całkowicie niegroźny i spytał, czy nie chciałbym go zaadoptować, wychodząc, odpowiedziałem przecząco – „Kiedyś może, teraz go nie zaadoptuje.” – Kacper z maniakalnym uśmiechem zapytał się mnie – „Kiedy jest teraz?”
Mechanicznie wzmocnionego, precyzyjnego łowcę pomyślnie zbadali: mleczko_czyta, Frytq, AbiesGrandisA12, Shitake, siwol18, Arkan5859, Meister, LIS3Ł, Axnavara, Marcinek7337, Władeni oraz Qu33n. Gratulujemy!
Mijała kolejna godzina mojej samotnej wędrówki przez pustynię. Po awarii samochodu zostałem zmuszony do kontynuowania eskapady pieszo. Skwar i palące słońce nie były w tym momencie moimi największym zmartwieniami. Powoli bowiem zaczynały kończyć mi się zapasy wody. Jeżeli szybko jej nie znajdę, czeka mnie nieuchronna śmierć. Nagle, za jedną z niezliczonych wydm dostrzegłem rosnącą palmę. Pobiegłem więc co sił w nogach w tamtą stronę i na moje szczęście tuż obok drzewa znajdowało się małe jeziorko. Byłem uratowany. Już chciałem wyciągnąć z plecaka bukłaki by napełnić je orzeźwiającą wodą, gdy zobaczyłem na brzegu bardzo dziwne i groźnie wyglądające zwierzę. Podszedłem więc nieco bliżej by lepiej się mu przyjrzeć. Jego pysk był idealnie symetryczny a z ciała wychodził długi, pofalowany ogon, ciągnący się wprost do pobliskiej pieczary. Na czarnym, smukłym grzbiecie widniał mieniący się zieloną poświatą tajemniczy symbol. Nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem. Całość wskazywała na to, iż natknąłem się na niezwykle groźną bestię szerzej znaną jako Viper. Musiałem jednak dostać się do jeziora, inaczej na pewno zginąłbym z odwodnienia. Postanowiłem więc zakraść się po cichu by nie prowokować bestii do walki. Już miałem postawić pierwszy krok gdy ku mojemu zdziwieniu znak na grzbiecie bestii zaświecił się na czerwono. Nie zwiastowało to nic dobrego. Ułamek sekundy późnej Viper zaczęła z niesamowitą szybkością pędzić w moją stronę omijając każdy napotkany na piasku kamień z nadludzką precyzją. Rzuciłem się do ucieczki lecz niemalże natychmiast poczułem ogromny ból w prawej nodze i runąłem na ziemię. Było to spowodowane nagłym uderzeniem Viper. Próbowałem się bronić rzucając w stronę gadziny kamieniami. Jednakże niewiarygodny czas reakcji w połączeniu z doskonałą precyzją sprawił, iż napastnik pozostawał nieuchwytny. Postanowiłem więc zaryzykować i spróbować unieruchomić Viper. Rzuciłem się więc w stronę bestii desperacko próbując ją schwycić. Nie było to proste, zwierzę cały czas przewidywało moje ruchy i odskakiwało na boki. Nagle, stanąłem Viper na ogon i schwyciłem ją w dłoń. Jej skóra miała niesamowite właściwości. Idealnie przylegała mi do dłoni niemalże jakby była przyklejona. Mimo narastającego szarpania Viper nie była w stanie uciec a jej niebywała lekkość dodatkowo ułatwiała mi sprawę. Udało się. Cudem udało mi się wygrać. Szybko wrzuciłem Viper z powrotem do jej pieczary a wejście zastawiłem dużym głazem. Mogłem w końcu odetchnąć i uzupełnić zapas wody.
Wyciąg z „O pustynnych mitach, legendach i opowiadaniach Tropicieli”
Aula Główna Badawczego Instytutu “Serpent” świeciła pustkami. Na dziś profesorowie
Nadzwyczajni zaplanowali inny rodzaj zajęć, co spowodowało małe zamieszanie organizacyjne.
Zaproszono kilkunastu tropicieli by przedstawić im ofertę pracy – znalezienia i sprowadzenia żywego przedstawiciela gatunku dotąd niewidzianego w tej części globu.
– Viperus Rapidus. Dzięki hodowlom w innych placówkach znane są jej zwyczaje i metody oswojenia.
Wszystkie potrzebne dane znajdziecie w leżących przed wami kompendiach. – wyjaśnił przewodzący naukowiec. – Nie spodziewamy się utrudnień innych niż wynikających z klimatu.
Kilka godzin później osiągnięto konsensus, choć nie ze wszystkimi tropicielami. Część uznała, że nie będzie marnować czasu. Zbyt łatwe i pozbawione prestiżu zadanie. Ci, którzy pozostali, a było ich dziewięcioro, postanowili wyruszyć w ciągu kilku dni. Zdecydowali podzielić się na trzy zespoły by nie tracić czasu na przeczesywanie kolejno poszczególnych środowisk.
5 października
Szczerze mówiąc nie jestem przekonany, czy jest sens dzielić się na zespoły. Viperus Rapidus jest rzadko spotykany gdziekolwiek poza pustyniami. Póki nie zgłosiłem się na ochotnika do Grupy P, nikt nie kwapił się na wycieczkę w te regiony. Wyruszamy jutro. Pozostali właśnie wyjeżdżają, ale my i tak dotrzemy pierwsi na miejsce.
7 października
Dotarliśmy. Wylecieliśmy wczoraj i dzięki szybkiej przesiadce w Rapiderusie udało nam się dotrzeć w rejon poszukiwań jeszcze tego samego dnia. Jak wrócę, muszę postawić porządną pieczeń temu łajdakowi, Rufusowi. Bez niego wciąż szukalibyśmy transportu.
10 października
Musi nam dopisywać szczęście, bo znaleźliśmy trop. Wygląda na to, że osobnik, którego śledzimy, stracił ogon. Pewnie spotkał wygłodniałego Growirelesa. Mam nadzieję, że przeżył.
11 października
Znaleźliśmy Growirelesa, a raczej to, co po nim pozostało. Wygląda, jakby nawet nie zdążył zareagować.
13 października
Moi kompani zawracają. Od kilku dni znajdowaliśmy wokół obozu ślady bezogoniastego Viperusa. Mimo całonocnych wart nie udało nam się go choćby dostrzec. Mówią, że to zły omen. Nie wierzę im.
16 października
Mylili się… och, jakże oni się mylili… ci przeklęci głupcy…
18 października
Znalazłem go.
Ją?
25 października
Udało mi się ją oswoić. Niesamowite! Jest doskonale symetryczna, brakuje jej ogona, ale nie wygląda jakby go straciła, a jakby nigdy go nie miała? Czytałem o tym kiedyś, ale wówczas brzmiało to jak bajki. Vipera Ultima? Ha! Już widzę tabliczkę w Instytucie:
BIS Vipera Ultima
Dzięki uprzejmości Ra Ze’era, tropiciela
26 października
Powinni dotrzeć do mnie przed wieczorem. Vipera nie jest zachwycona przeprowadzką, ale zaakceptowała mnie i podąża za mną nie zostawiając śladu. Choć nie jestem pewien, dlaczego, to mam nadzieję, że z jakiegoś powodu mnie wybrała.
To był trzeci dzień bezlitosnego upału, ciągle wypatrywałem bestii której tak uporczywie uprzykrza życie miejscowej ludności. Rozglądałem się już w pobliskich wodopojach ale nic z tego, zwierz ten doskonale wie jak wtopić się w otoczenie i nie wyróżniać się niczym poza wyraźnym mieniącym się na wszystkie mi znane kolory znamieniem na swym grzbiecie. Ponoć potwór ten często chowa się w przeróżnych świątyniach, tak więc wchodzę do jednej z nich, zdaje mi się, że miejscowi mówią na nią Sklepuss Elektronikuss. Rozglądam się ale nigdzie nie widzę tej jednej perełki dla której przemierzyłem pół kontynentu byleby ją zobaczyć. Zmarnowany chciałem opuszczać teren świątyni, jednak usłyszałem cichy dźwięk, w rogu stała ona… Symetryczne ciało pokryte czarnymi łuskami, długi giętki ogon pozwalający na płynne ruchy z niesamowitą gracją. Mózg przetwarzający 8000 poleceń na sekundę jest czymś czego nie mają inne gatunki. Żmija podniosła swą szyję ku górze, ryknęła w moim kierunku pokazując swoje nieskalane kły, które według miejscowych legend wytrzymują nawet 70 milionów ukąszeń bez najmniejszego uszczerbku. Wtedy zobaczyłem jej znamię na grzbiecie, tak… To zdecydowanie ona, najskuteczniejsza zabójczyni ze wszystkich dotąd mi znanych. Zbliżyłem się do niej, widocznie ją zestresowałem, zaczęła motać się na boki sycząc przy tym głośno. Nie ukąsiła mnie gdy podszedłem na około 3 metry od niej, wyczuła, że w przeszłości polowałem na inne bestie (w swoim portfolio posiadam między innymi słynnego Basiliscus Undecimus). Wąż pozwolił mi się dotknąć, a gdy tego dokonałem dostałem przebłysków geniuszu w swym umyśle, poczułem się jakby mój reflkes uległ poprawie dziesięciokrotnie. Potwór w moim ręku był początkowo nieufny, jednak gdy poobchodziłem się z nim chwilę, zrozumiałem, że jesteśmy sobie stworzeni. Od tamtej pory razem z Viperus Rapidus jesteśmy mistrzami piasczystej areny o nazwie Globalna Ofensywa jak i tej położonej w górach, dla prawdziwych mistrzów o dźwięcznej nazwie Liga Legend.
Jesteśmy najbardziej zaawansowanym gatunkiem na naszej planecie. Zmieniliśmy świat tak bardzo, że potrzebujemy sztucznie wytwarzać kontakt z naturą. Próbujemy nawet ulepszać naturę. Obserwujemy własne twory i zachwycamy się ich niezwykłością. Dzisiejsze safari znacznie różnią się od tych pierwotnych.
Smukły kształt powoli wyłania się zza ciemnej skały. Sunie po płaskim stepie odkrywając swoją sylwetkę i symetryczne wzory. Jaskrawy, trójkątny i intensywnie neonowy znak na ciele jest jednak ostrzeżeniem. Niesamowicie szybka, zwinna i inteligentna istota jest w stanie zaatakować w mgnieniu oka, przekraczając bariery znane innym drapieżnikom. Obserwowanie żmii Viperus nie jest najłatwiejszym zadaniem. Potrzeba sprawnego i pewnego siebie śmiałka, żeby w pełni odkryć potencjał, jaki kryje w sobie ten niezwykły okaz. Warto było brać lekcje od doświadczonego przewodnika. Żmija bacznie obserwuje otoczenie, idealnie przylega do powierzchni, po której zaraz może wystrzelić w kierunku potencjalnego wroga. Nie jest łatwym przeciwnikiem, dlatego należy zachować ostrożność podczas każdego spotkania, nawet ze znanym już osobnikiem. Jej siłą tkwi w szybkości i jednoczesniej precyzji, co stanowi zabójczą mieszankę dla innych mieszkańców pustyni. Nie powinna jednak atakować bez powodu. Ostrożne podejście przyśpiesza bicie serca, cisza działa jednak uspokajająco dla Viperusa . Teraz można nawet jej dotknąć. Kształtem idealnie wpasowuje się w dłoń. Na górze jednolita struktura, po bokach nieco chropowate przylegające pasy ułatwiają jej pewne poruszanie. Królowa stepu nie może być jednak traktowana jak zabawka. Delikatnie zabieram rękę po tym niezwykłym doświadczeniu.
Wygląda na to, że dzisiejsze safari mogą być mimo wszystko nawet bardziej ekscytujące.
Viperus Concitatus – małe zwinne zwierzę ,porywcze ,spontaniczne , bardzo agresywne . Żyje w wilgotnym środowisku.
Viperus Concitatus jest niebezpiecznym gatunkiem drapieżnika, bardzo przebiegły i zabójczy.
Płaz z rodziny viperus , mniejszy od podobnego viperusa rapidusa. Poluje zakradając się do ofiary by z zaskoczenia zaatakować z zabójczą precyzją. Należy uważać ponieważ swoim długim ogonem owija się wokół ofiary a następnie wbija swoje jadowite zęby. Jad uderza ofiarę z ogromną siłą powalając ją z nóg, potrafi zabić człowieka. Niewielki odsetek osób ugryzionych przeżywa a osoby które przeżyły porównują ból do postrzału z broni palnej. Zwierze w długim procesie ewolucji rozwinęło sposób kamuflażu, dzięki czemu potrafi wtopić się w otoczenie lub zasygnalizować jaskrawymi kolorami niebezpieczeństwo. Gatunek żyje w okolicach jezior oraz po oswojeniu może żyć w domu. Płaz ten jest bardzo odporny na wszelkiego rodzaju ataki , ma bardzo twardą skórę i jest odporny na wodę co zostało sprawdzone przez hodowców . Viperus żywi się mięsem , poluje głównie na małe myszy, żaby, ptaki i nietoperze. Jest aktywny dzień i noc, śpi tylko podczas niekorzystnych warunków.
Hodowcy rzadko hodują ten gatunek ze względu na niebezpieczeństwo wynikające z porywistego charakteru tego płaza. Gatunek ten jest określany przez kolekcjonerów jako najpiękniejsze zwierzę na ziemi. Informacja dla osób które rozważają zakupić Viperus Concitatus : Robicie to na własną odpowiedzialność !!!
Mijało właśnie sobotnie popołudnie. Siedząc w wygodnym fotelu przy oknie, dopijałem swoją drugą kawę, do której dolałem wcześniej otwartego jakiś czas temu Jamesona. Nie pijałem go zbyt często, ale dzisiaj potrzebowałem więcej odwagi w obliczu tego co mnie czekało. Spojrzałem za okno. Pochmurne niebo zwiastowało burzę, ale nieszczególnie się tym przejmowałem. W sąsiednim pokoju w szczelnym kontenerze była zamknięta bestia, z którą przyjdzie mi się wkrótce zmierzyć. Nie mogę jej zdradzić, że jawią się w mojej głowie ślady zwątpienia. Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem w stronę drzwi za którymi czekała mnie konfrontacja. Viper – mówią o niej. Jadowita bestia, którą niewielu zdołało okiełznać. Oswojona potrafi być doskonałą bronią. Wielu poległo jednak próbując ją ujarzmić.
Nie mogę dłużej zwlekać. Wstałem z fotela i poczułem skutki wypitej kawy. Ruszyłem niepewnie przed siebie i uchyliłem drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Panująca w nim cisza zbiła mnie z tropu, lecz wiedziałem że muszę się mieć na baczności. Usłyszałem pierwsze oznaki burzy w oddali. Pierwsze krople zaczęły uderzać o parapet przy oknie. Uchyliłem wieko pojemnika. Bestia była wciąż uśpiona, lecz niewiele potrzeba było by ją wzbudzić. Od razu spojrzała na mnie swoimi ślepiami. Serce zaczęło mi walić, a ręce zdrętwiały. Poczułem się przez chwilę jakbym był sparaliżowany. Niemożliwe – odparłem w myślach. To nie ten gatunek. Spędziwszy poprzednie dni studiując bestiariusz, raczej byłbym w stanie je rozróżnić. Na szczęście początkowy szok po chwili ustąpił. Miałem wrażenie że Viper mieni się setkami, jak nie tysiącami kolorów. Złowrogie spojrzenie niejednego wytrąciłoby z równowagi. Jest to dość jasna oznaka jadowitej bestii, lecz nie wahałem się już ani chwili dłużej. Chwyciłem ją pewnie prawą ręką, choć miałem wrażenie że i lewą bym dał radę. Muszę jej jasno pokazać kto tu ma kontrolę. Burza za oknem się wzmogła. Grzmoty było słychać coraz bliżej. Bestia okazała się być zaskakująco lekka, lecz można było wyczuć jej siłę i zdecydowanie. Wiła się na biurku niczym żmija. Mój uścisk nie zwalniał. Wiedziałem, że kto pierwszy okaże słabość, poniesie sromotną klęskę. Czułem że spoczywają w niej niezmierzone pokłady jadu. Gdzieś w pobliżu uderzył piorun i zatrząsł całym mieszkaniem. Żarówki w pokoju zamigotały. Byłem zdeterminowany i nie puszczałem, choć zaczynałem odczuwać oznaki prostracji. W końcu bestia odpuściła. Złagodniała i wydawała się nawet być posłuszna. Wiedziałem jednak że jej potęga bynajmniej nie zmalała. Oddała ją pod moją kontrolę. Miałem wrażenie że jest przedłużeniem mojej ręki. Byliśmy jednością.
W końcu mogłem odsapnąć. Byłem spocony i roztrzęsiony, ale wiedziałem że triumfowałem w tym starciu. Spojrzałem za okno. Burza się uspokoiła, słońce zaczęło wychodzić zza chmur. Pora na pierwszą przygodę. Viper pewnie wykonał moje polecenie i zawisł nad skrótem 'Saper.exe'. Klik klik.
To będzie dobry dzień.
Odwiedzając tereny na których żyją klawiszonogi i audiochłony oraz widząc takie wspaniałe okazy jak Kraken czy Blackwidow byłem przekonany że nic już nie będzie w stanie mnie zaskoczyć, jednak bardzo się myliłem. Wjechaliśmy na piaszczystą pustynie, gorąc doskwierał okropnie a piasek wydawał się rozpływać w obliczu wielkiej ognistej kuli na bezchmurnym niebie. Staliśmy tak pośrodku nicości siedząc w naszym jeepie, wtedy go zobaczyłem. Coś poruszało się w piasku z niezwykłą prędkością, wręcz w nim płynęło i to prosto w naszą stronę. Otworzyłem okno pojazdu żeby przyjrzeć się temu zjawisku, mój Canari z zaciekawieniem przekręcił główkę na bok i zleciał z mojego barku na moją dłoń. W ułamku sekundy sekundy z piasku wyskoczył Viper, w ostatniej chwili udało mi się schować Canariego w moich dłoniach. Drapieżnik zwinnie owinął się swoim kablem w okół moich nadgarstków i wystawił swój zielony krótki język gotowy czekać na swoją zdobycz. Nasz przewodnik delikatnie zdjął go i położył mi na kolanach. Schowałem mojego Canariego do klatki po czym powoli z szacunkiem zbliżyłem dłoń do Vipera. Biurkowaty zaczął owijać się na około mojego przedramienia, pogłaskałem go i z nie dowierzaniem rozdziawiłem usta. Świetnie leżał w dłoni i był idealnie symetryczny. Kierowca stwierdził, że ten osobnik uznał mnie za godnego hodowce i powinienem go ze sobą zabrać. Nie protestowałem i z uśmiechem na ustach ponownie pogłaskałem mojego nowego towarzysza. To najlepsze safari jakie mogłem sobie wymarzyć.
Pozwólcie, że odpowiedź swoją wierszykiem opowiem.
Długo się zastanawiałem jaki produkt wybrać i co tu powiem.
Otóż dawno temu, pewnego dnia pięknego,
Zdecydowałem, że zrobię coś szalonego.
Spakowałem manatki i wyleciałem na safari do Afryki.
Rozochocony byłem na ten wyjazd i wydarzenie jak dziki.
Dziki ponieważ na dziką pustynię zmierzałem,
Ale co tam znalazłem, tego się nie spodziewałem!
Spacerując przez pustynię, nagle słyszę jakiś szmer,
Spoglądam w bok, toż to rzadki Viper!
Bestia stała w obronnej pozycji,
Pewna siebie, dzięki ogromnej precyzji.
Oddaliłem się spokojnie, wyjąłem aparat i zrobiłem zdjęcia.
Te kolory, tan kształt! Tego nie oddadzą te proste ujęcia.
Tak wspaniałą pamiątkę wyciągnąłem z tej przygody,
A opowiedziałem ją wierszem, dla czytelnika wygody.
Jeden z pracowników sklepu wskazał mi oraz mojej ekipie alejkę, w której w której w końcu będziemy mogli na żywo obejrzeć legendarną Żmiję, znaną także jako Viperus Rapidus.
Przygotowując się do tego reportażu trafiłem na mnóstwo brzmiących niemal nierealnie informacji, niesamowity czas reakcji drapieżnika, precyzja ruchów, a przy tym niebywała zwinność i gracja.
Doświadczenie tego w rzeczywistości zapowiada się na niezapomniane przeżycie, o czym świadczy nie tylko moje podekscytowanie, lecz także kamerzysty, Adama, oraz eksperta od tego typu stworzeń, Marcina, który od lat jest profesjonalnym graczem e-sportowym, a jednocześnie moim dobrym znajomym i długoletnim hodowcą Viperusa. To on polecił mi zapoznanie się bliżej z tym gatunkiem.
W końcu docieramy do miejsca, w którym przebywa omawiany osobnik. Leże Żmii rzuca się od razu w oczy, na najwyższej półce. Nic dziwnego, w końcu to drapieżnik w otoczeniu gryzoni. Podchodzimy bliżej, kamera tylko nieco z tyłu, może z respektu, może z obawy, ciężko stwierdzić, podczas gdy Marcin, obeznany hodowca, prowadzi z przodu.
Mamy szczęście, wspaniały osobnik nie kryje się, lecz prezentuje na widoku w pełnej okazałości. Na żywo wygląda nawet lepiej niż na zdjęciach. Jeśli wcześniej kryły się we mnie jakieś wątpliwości, to wszystkie zostały rozwiane. Zgodnie z wcześniejszą instrukcją od znajomego zbliżam rękę do drapieżnika, delikatnie dotykając pierwszy raz jego gładkiej powierzchni. Żmija od razu przylega do mojej dłoni, instynktownie i naturalnie, jak gdyby została stworzona specjalnie dla mnie.
Zapominając o kamerze wykonuję kilka testowych ruchów, potem jeszcze kilka następnych. Viperus płynnie je odzwierciedla, mimo przeciętej nawierzchni na sklepowej półce nadal jestem pod wrażeniem płynności jej ruchów. Nawet nie minęła minuta, a jestem pewien swojej decyzji.
Cofam rękę od osobnika na wystawie, ten ma za zadanie przyciągnąć uwagę jeszcze wielu klientów. Patrząc niżej szukam drapieżnika jeszcze śpiącego, dla którego będę pierwszym hodowcą. Na poniższych półkach zostały już tylko dwa okazy. Całe szczęście, za godzinę lub dwie pewnie nie zostanie żaden.
Kierując się do kasy moją uwagę zwraca brak kamerzysty, który dołącza do nas dopiero po chwili. W jego rękach znajduje się ostatnia sztuka Viperusa jaka była dostępna w sklepie.
Wszyscy trzej wymieniamy tylko uśmiechy. Wybór był oczywisty.
Dzień trzeci.
Dzisiaj dotarliśmy do opuszczonego miasta, ludzie wnosili się z niego jakby w wielkim pośpiechu. Porozrzucane ubrania, w pół przerwane czynności, oraz zostawiona biżuteria sugeruje, że musieli się bardzo czegoś przestraszyć. Po przeczytaniu lokalnej biblioteki mieszkańcy zdawali sobie sprawę o znajdującym się niedaleko skarbie.
Dzień czwarty.
Omar sprawia wrażenie bardzo nerwowego, całą noc czytał notatki kapłanów zamieszkujących te tereny. Sugeruje, że powinniśmy zrezygnować z dalszej wyprawy. Emil jednak nie ma zamiaru kończyć, zbyt dużo czasu i pieniędzy poświęcił na tę eskapadę. Doskonale go rozumiem, gdyż jesteśmy bardzo dobrze przygotowani, mamy prowiant, broń oraz mapę z dokładną lokalizacją naszej fortuny. Za kilka dni powinniśmy być u celu.
Dzień szósty.
Omar w ciągu nocy opuścił namiot i udał się w nieznanym kierunku, po tym, jak Khan zaczął majaczyć przez sen. Zastępca od kilku dni nie czuje się najlepiej, ale żeby przez taką głupotę zrezygnować z dalszej wędrówki, na którą czekaliśmy latami? Dla mnie to i lepiej, mniejsza ilość osób do podziału.
Dzień siódmy.
Khan wygląda coraz gorzej, przez wysoką temperaturę majaczył, że widział ogromną kobrę. Dowódca podjął decyzję o kontynuacji wyprawy bez niego. Zostanie on w namiocie, a podczas powrotu zabierzemy go ze sobą. Już jutro powinniśmy dojść do miejsca zaznaczonego na mapie.
Dzień ósmy.
Udało się! Dotarliśmy do celu. Na początku byłem bardzo rozczarowany, gdyż punktem na mapie okazała się niewielka kapliczka, w środku której nic nie było. Jednak to podziemia okazały się o wiele ciekawsze. Było w nich wiele ciasnych tuneli, które przypominały labirynt. Na końcu jednego z nich znajdowała się skrzynia z emblematem trzech węży, rozchodzących się w trzy strony tworząc trójkąt. Po jej otwarciu naszym oczom ukazał się skarb mieniący się wszystkimi kolorami. Czas wracać do domu.
Dzień dziewiąty.
Khan nie przeżył, jego zimne ciało sugerowało, że zmarł niedługo po tym, jak go opuściliśmy. Nie było czasu na pogrzeb, gdyż goniła nas burza piaskowa.
Dzień dziesiąty.
Emil i jego kompania nawet nie zorientowali się, kiedy się oddaliłem. Wykorzystując warunki pogodowe oraz ich nie uwagę zabrałem całą nagrodę dla siebie. Khabib już mnie pewnie przeklina, niepokoi mnie jednak coś innego. Cały czas czuję, jakby ktoś mnie obserwował.
Dzień dwunasty?
Czuję się fatalnie, wysoka temperatura oraz brak snu powodują u mnie halucynację. Nie wiem, gdzie jestem.
Zaszyłem się w ruinach. Przez niską temperaturę pełno tutaj kobr. Ja się boje ich, a one ognia. Mam nadzieję, że niedługo skończy się burza.
Dzień ???
Ruiny okazały się połączone z kaplicą, gdzie znaleźliśmy skarb. Nie jestem jednak tu sam, coś na mnie poluje i jest ogromne. Przemieszcza się on z niesamowitą prędkością. Podczas ucieczki zgubiłem skarb. Już mi nic nie zostało, muszę na to zapolować. Albo Ja, albo ON.
Przewodnik pomógł nam bezpiecznie zejść do kanionu. Popołudniowe słońce oświetlało jedną z jego prążkowanych, piaskowcowo-wapiennych ścian, gdy ostrożnie posuwając się wzdłuż niej zobaczyliśmy ruch. Mała, niepozorna czarna plamka zakręciła się na kamieniu, jakby rozglądając się po okolicy. Zamarliśmy w bezruchu, gdy przewodnik wyszeptał nazwę stworzenia znajdującego się kilka kroków przed nami. Viperus Rapidus. jego słowa tylko potwierdziły moje przypuszczenia. Nie było mowy o pomyłce, jej doskonale symetryczne ciało i mieniący się kolorami, lekko pulsujący wzór na grzbiecie. I wtedy pojawił się kolejny osobnik. Mysz, wyraźnie zaniepokojona obecnością intruza z niezwykłą precyzją i szybkością zsunęła się z kamienia i nim ktokolwiek z nas zdążył zareagować, rzuciła się na niego. Dźwięk zderzającego się ze sobą plastiku rozniósł się echem po kanionie. Pokonany osobnik starszej generacji uznał swoją porażkę i zaczął oddalać się od terytorium silniejszego przeciwnika, który upewniwszy się, że nic już mu nie zagraża, schowała się w swojej kryjówce. Będąc pod wrażeniem jej błyskawicznej ucieczki ruszyliśmy ostrożnie w poszukiwaniu kolejnych niezwykłych okazów na naszym technologicznym safari.
Królowa pustyń i stepów znalazła dobry dom w hodowlanej kolekcji: KillerMrToster, RazorBeard, Maksym_, Tons, Hiroshi, JC9, Eshyagnnor, killer93pavko, marceliopti1, senty oraz Alexkc. Gratulujemy!
Drogi Panie Tan,
Mam dla Pana bardzo ważne wiadomości! Wbrew Pańskiemu niedowierzaniu napotkałem w Norwegii stwory, o których opowiadali żołdacy. Wbrew Pańskim obawom i pomimo częściowej prawdziwości zasłyszanych opowieści dalej żyję. Co więcej łowcy, których wynająłem w ogóle nie byli potrzebni.
Otóż z żołnierzy, którzy przynieśli ze sobą legendy o potężnych, groźnych bestiach przemierzających skute lodem tereny północnej Skandynawii, tubylcy zwyczajnie zadrwili. Znaczy się bestie są, ale absolutnie niegroźne. Generalnie występują tu urocze, małe stworzonka, które bardzo chętnie współpracują z ludźmi. Miejscowi zobaczywszy, że w przeciwieństwie do wspomnianych dzielnych wojów zdecydowałem się odnaleźć i poznać bazyliszki, ujawnili mi prawdę, a nawet pokazali parę sztuczek.
Bazyliszki są według Norwegów „fabeldyr”, czyli stworami o niezwykłych właściwościach, częściowo lub całkowicie magicznymi. Bestyjki te potrafią grzbietem oraz tyłem tułowia emitować delikatne, różnobarwne światło! Mają też osiem czułych na dotyk stref, na stymulację których reagują na określone sposoby. Reakcje te wskazują na to, że w naturalnym środowisku poprzez dotyk bazyliszki zachęcają się wzajemnie do zabawy. Jednocześnie są bardzo łatwe do tresury, można ich nauczyć całkowicie innych reakcji.
Nieco eksperymentując z tą ich cechą dowiedziałem się, że muszą być o wiele inteligentniejsze od wszystkiego, co znaliśmy do tej pory. Operacje, których można ich nauczyć są bowiem bardzo złożone. Dla przykładu jednego udało mi się nauczyć, by na dotknięcie jednej ze stref reagował w sposób naturalnie występujący po dotknięciu wszystkich pozostałych, i to w określonej kolejności! Dodatkowo stwory te mają również tak zwany rolkogrzbiet. Ten aparat reaguje podobnie co opisane sfery, lecz należy go nacisnąć lub potrzeć wzdłuż ciała zwierzęcia. Co ciekawe, kierunek potarcia ma znaczenie dla tego, jaka czynność zostanie wykonana.
A to nawet nie wszystko, bazyliszki mają również zaawansowaną budowę łap, dzięki czemu ich możliwości są bardzo szerokie. Są też bardzo dokładne, nie zdarzyło mi się przyłapać ani jednego osobnika na tym, by wykonał coś bez precyzji godnej najlepszych płatnerzy i krawców. Doprawdy są to magiczne stworzenia.
Jeśli myśli Pan to samo co ja, to na pewno polecił już Pan przygotowania do dużego transportu z Norwegii. Oczywiście dokonamy importu tego zwierzęcia i zaczniemy rozprowadzać je po całym świecie. Zobaczy Pan, będziemy bogaci! Nawet mam pomysł jak nazwiemy to przedsięwzięcie… Razer! Jak tylko zorientuję się co do oczekiwań Norwegów dam znać, jakie są możliwe warunki importu. Proszę przemyśleć, czy zaproponowana nazwa Panu odpowiada. Proszę również wspomnieć o sprawie panu Thompsonowi, czuję, że będzie chciał mieć w tym udział.
Pozdrawiam serdecznie,
R. Krakoff
Zanim przystąpię do opowiedzenia właściwej historii, kultura wymaga bym choć w skrócie przybliżył swoją postać. W końcu w obecnych, parszywych czasach byle kmiotkowi wolno zabierać głos, w każdej jednej kwestii. Wstępem tym nie staram się o wywyższenie na piedestale pogromców istot wszelakich, oj nie. Ma on stanowić ostrzeżenie dla wszystkich młodzików, którzy tak bardzo nie chcą uczyć się na cudzych błędach…
…ale do rzeczy.
Do najmłodszych już, nie chwaląc się już nie należę. Wiele w swoim życiu przeżyłem, z wieloma istotami miałem doczynienia. Ba! Obserwowałem nawet ewolucję pewnej ciekawej gromady gadów… Nie będę tutaj zanudzać na temat moich pierwszych przygód z istotami bardzo krnąbrnymi, w których piersiach biły okrągłe serca, oj nie…
Chciałem coś Wam opowiedzieć na temat stworzeń znacznie bardziej inteligentniejszych, szybszych, zabójczych. Drapieżnikach doskonałych, które na drodze ewolucji potrafiły pozbyć się zbędnych połączeń ze stadem. Jeśli jeszcze nie skojarzyliście o czym mówię, to tak, mam na myśli Basiliscus Undecimus – potocznie mówiąc Bazyliszki. Stworzenia te są niezwykle tajemnicze, zamieszkują jedynie ciężko dostępne lodowe pustkowia.
Moje jedyne spotkanie z przedstawicielem tego gatunku miało miejsce w Moskiewskim Metrze, około roku 2033, a dokładniej na powierzchni, w pobliżu stacji Zjablikowo. Byłem na zwiadzie ze swoim oddziałem, szukaliśmy zapasów dla naszej małej społeczności. W trakcie przeszukiwania jaskini lodowej, najpierw zgubiliśmy Franza. Nim się spostrzegliśmy, zostaliśmy sami razem z Borisem. Naprawdę, do tej pory nie wiem, co się stało z trzyosobowym oddziałem ochotników, w zaledwie 10 minut…
Uratowało nas zrządzenie losu, dziki fart – jak to mawiają w naszych kręgach, mieliśmy więcej szczęścia niż skilla… Bestia straciła całą swoją energię na naszych nieodżałowanych kompanów, z pewnością musiała wrócić do swojego gniazda, aby nabrać sił na dalszą rozgrywkę…
Do niej jednak nie doszło. Oznaczyliśmy stosownie nieszczęsną jaskinię i czym prędzej uciekliśmy z tego siedliszcza zła…
Może wyda się Wam to dziwne, ale nie mogę przestać myśleć o tej jaskini. Coś mnie do niej ciągnie. Nie potrafię tego wytłumaczyć… Mam wrażenie, iż odpowiednio potraktowany Bazyliszek, jak bardzo głupio by to nie zabrzmiało… Może zostać ujarzmiony?
Jeśli to czytacie, to znaczy, iż musiałem spróbować… Czy było warto? Cóż, to pokaże czas…
Dawno, dawno temu w magazynach pewnego sklepu z elektroniką w Krakowie mieszkał straszliwy stwór zwany basiliskiem. Był to ogr… mały zwierz, lecz bardzo niebezpieczny. Ciało jego było pokryte czarnymi elementami z mocnego tworzywa. Posiadał sensor optyczny, który pozwalał mu na niezrównaną precyzję i skuteczność w walce, regulowany opór scrolla, który umożliwiał dostosowanie mu sił w stosunku do przeciwnika, mechaniczne przełączniki RazerTM, dające mu moc 50 milionów kliknięć. Jednak najgorszy był odłączany przełącznik DPI zapewniający mu pełną kontrole na polu walki, dzięki czemu mógł dokonywać ultraszybkich uników i z niezrównaną precyzją wymierzać atak w stronę przeciwnika, sprawiając, że nawet największy śmiałek mógł pożegnać z się z rozgrywką z kamienną twarzą upokorzenia. Basilisk był bardzo uciążliwy dla graczy zamieszkujących w Krakowie. Co jakiś czas pojawiał się śmiałek uzbrojony w zasobny portfel, plecak albo przynajmniej plastikową reklamówkę, próbujący po zakupie bestii zgładzić ją albo przynajmniej ujarzmić przyprowadziwszy wcześniej do swojego domu. Lecz próby te kończyły się porażką i śmiałek za śmiałkiem zwracali basiliska do sklepu.
Pewnego dnia do wspomnianego wcześniej sklepu z elektroniką przybył pewien młodzianin. Chłopak nie miał wcześniej nigdy do czynienia z basyliskiem, a zatem o walce z nim wiedział nie wiele. Za to miał wielkie serce i hart ducha. Gdy usłyszał jak wielu próbowało i poległo, postanowił spróbować. Ludzie byli zdziwieni, że jak zwykły chłopak porywa się na tak ogr… małego zwierza. Wielu, bardziej doświadczonych graczy nie podołało, a co dopiero on? Paweł bo tak mu było na imię miał pewien plan. Zawczasu w jego pokoju znajdowało się już wcześniej przygotowane stanowisko gracza: biurko, klawiatura, monitor, komputer oraz podkładka pod mysz i klawiaturę. Gdy był w sklepie wyciągnął z portfela wszystkie swoje oszczędności z tego miesiąca, zakupił basiliska i wrócił z nim do domu. Położył go na biurku, na podkładce obok klawiatury i podłączył go do komputera. Pierwsza gra uruchomiona. Na początku szło opornie, zastanawiał się czy też podoła. Gra za grą, walką za walką, batalia trwała. Lecz z czasem Pawła urzekła pewna rzecz. Stwór nie był tak straszny jak o nim mówiono. Tak naprawdę był cierpliwy i mało hałaśliwy. Z czasem Paweł dostrzegł kilka charakterystycznych wybrzuszeń z jego lewej strony rolkogrzbietu. O dziwo zwierze pozwoliło się dotknąć i pogłaskać właśnie w tych miejscach. W ten sposób Paweł odkrył słaby punkt basiliska. Zwierze było przez to chętne do wykonywania przeróżnych sztuczek. Paweł od tego momentu wiedział, że straszny zwierz został przez niego ujarzmiony i będzie się go słuchać. Stali się dla siebie dobrymi kompanami.
Chwycił basiliska pod rękę, szeroko się uśmiechnął, basilisek również. Oboje wiedzieli, że od teraz będą polować na inne potwory… razem.
Wchodzę do lodowej jaskini. Jedynym źródłem światła jest moja latarka, której promienie odbijają się od powierzchni skutych lodem. Stąpam powoli, bo w oddali widać już zwisające z sufitu na kablach Bazyliszki. Są ich tysiące, ale idę w głąb jaskini będąc przy samej ziemi lub przeciskając między nimi tak by żadnego nie zahaczyć. Doskonale wiem jak by się to skończyło… Brnę do przodu aż w końcu moim oczom ukazuje się cel mojej wyprawy: pradawna odmiana CHROMA, której światła RGB są bezpieczne dla ludzkich oczu. Podchodzę ostrożnie, ze spływających kropel potu po czole prawie robią się sople. Mam prawdopodobnie tylko jedną szansę. Trzymam już ręką nad wtyczką wpiętą w tajemniczy kryształ zasilania. Muszę to zrobić szybko, cicho i tak by zwierzę nie odczuło żadnego ruchu. Jedna sekunda – tyle trwał najważniejszy moment kilkudniowej wyprawy, ale udało się! Bazyliszek jest 'nieaktywny'. Ostrożnym ruchem wkładam go do plecaka. Bardziej niż jego krystalicznie czystych kolorów chcę jedynie ponownie ujrzeć dzienne światło. Z powrotem przemieszczam się powoli próbując opanować adrenalinę i euforię. Zbliżam się już do wyjścia. Zostawiając za sobą leże tych niesamowitych stworzeń spoglądam w stronę znikającego słońca. Zdążyłem jeszcze przed zachodem trafiając akurat na złotą godzinę. Już wiem, że identyczny kolor będę mógł sobie teraz ustawić w każdej chwili na moim nowym towarzyszu gier.
To nie była standardowa robota – na omówieniu zlecenia nie przekazano żadnego szczegółu. Przełożony jak w amoku nawijał na temat neonów, różnych intensywności emisji światła i sprawności zwierzęcia, które miałem pochwycić. Zwykle takie sprawy nie trafiały do naszej organizacji, lecz tym razem przyjechali ci panowie w garniturach, a tym szef się nigdy nie zdołał oprzeć.
Z osprzętowaniem zostałem przetransportowany do rzekomego legowiska dzikiego zwierza. Kierowca miał wiedzieć więcej na temat roboty, ale zamiast tego treść wydobywająca się z jego ust była przepełniona ekscytacją szybkości, sprawności bojowych i świetlnych mojego ówczesnego celu – Bazyliszka (nazwa okazu, który miałem schwytać, była jedyną informacją jaką z szofera udało mi się wyciągnąć).
Wysadzono mnie przed jaskinią – jedyną niezaśnieżoną przestrzenią na dostrzegalnym horyzoncie. Odpaliłem noktowizor i ruszyłem wgłąb w poszukiwaniu celu.
Jaskinia po chwili przestała sprawiać wrażenie typowej skalistej krypty. Wszystko było w niej takie… dynamiczne. Nie było skał na podłożu, a niektóre ściany wydawały się lepiej wyrównane niż elewacja w komunistycznych blokach. Ściągnąłem noktowizor by przetrzeć zaparowane szkła. Nałożyłem go z powrotem, włączyłem naświetlanie… I zamarłem, a wszystkie zmysły ze strachu ustąpiły memu wzrokowi. Żarząca neonowym światłem kreatura spoglądała na mnie ze sklepienia jaskini. Sięgnąłem po pistolet usypiający, ruszyłem kończyną by wycelować, palec na spust i –
Karbowana struktura bazyliszka momentalnie rozchyliła się na wszystkie boki, a wraz z suwistym dźwiękiem z jego wnętrza wydobyła się przeogromna ilość oślepiającego neonowego światła. Skoczył na mnie z góry i ciężarem żłobionego pancerza przygniótł równomiernie do podłoża. Szkła noktowizora rozstrzaskały się po podłożu. Została jedynie latarka, do której dostęp blokowała mi wydłużona, wręcz kablowata część zwierzęcia opatulająca moje spodnie nad kolanami.
Kreatura syczała na mnie nienahalnie, przybliżając obracający się walcowaty wyrostek ku mojej twarzy. Po chwili jednak miałem wrażenie że poluzowuje swój chwyt, jednocześnie oddalając się ode mnie. Czy ono chce bym po prostu opuścił je w spokoju? Nie, to nie był czas na rozważania. Gdy tylko zwierz zsunął się wystarczająco, sięgnąłem błyskawicznie po zapasową broń i strzeliłem bez zastanowienia. Wystrzelony pocisk rozstrzaskał się o pancerz bazyliszka. Ściany poczęły odbijać rozjaśniające się światło emitowane przez rozwścieczone zwierzę – moje ciało zesztywaniało, a spojówki oczu przeszły krwią gdy bazyliszek precyzyjnie naskoczył na mnie, a z jego optycznego zmysłu wydobyła się organiczna masa, której objętość zajęła całą moją twarzoczaszkę.
Obudziłem się siedząc przy biurku, z myszką w prawej dłoni poświtującą jaskrawym światłem na moje powieki. Czy to był sen? Wyszedłem z pokoju w stronę neonowej zieleni rozjaśniającej mi drogę.
– To ma być to twoje wielkie safari życia? – burczę, co okazuje się błędem, gdyż wciągam do płuc lodowate powietrze. Jestem jednak tak sfrustrowany, że nie powstrzymuje mnie to przed dalszym narzekaniem – Zgodziłem się na tę idiotyczną wyprawę tylko dlatego, że obiecałeś mi najrzadsze stworzenia, jakie w życiu widziałem, ale wygląda na to, iż są tak rzadkie, aż nieistniejące.
– Właśnie, że nie! – gorączkuje się Raz – A na dodatek zapewniam cię, że zmienią one twoje podejście do kryptyd, już najwyższa pora, byś przekonał do nich siebie i resztę tych nieczułych starych dziadów z Towarzystwa.
– Ta.. – nie mam mu za złe, że zalicza mnie do tego grona; zdaję sobie sprawę, że świetnie do niego pasuję, nie zależy mi na ocaleniu kryptyd, poprawie ich wizerunku, a już na pewno nie na zaprzyjaźnianiu się z nimi. Są dla mnie wyłącznie źródłem zarobku, a członkowie Międzynarodowego Towarzystwa Kryptozoologicznego płacą naprawdę dobrze ludziom takim jak ja – skupionym na zdobywaniu dokumentacji będącej dowodem na istnienie nieznanych do tej pory nauce gatunków – Może i były tu te twoje Bazyliszki, ale wszystkie pouciekały z zimna, co potwierdza, że są wyjątkowo inteligentne, w przeciwieństwie do nas.
– Tak, te stworki są zmyślne i jeżeli komuś zaufają, potrafią wykonywać bardzo skomplikowane sztuczki! Dokładnie tak jak te skrzydlate myszki z Chin, które tak polubiłeś, pamiętasz?
Mamroczę coś pod nosem; już nigdy nie pozwolę, by jakieś zwierzę tak mnie rozczuliło. Wszystkie one to tylko bezmyślne istoty, niezdające sobie nawet sprawy ze swojego istnienia.
– SĄ! – wydziera się Raz, wyrywając mnie z zamyślenia. Niemal upuszczam cenny aparat fotograficzny, a mój towarzysz szybko wysiada z pojazdu – Tam!
Dostrajam sprzęt, idąc za nim. Wpatruję się usilnie w wejście do zlodowaciałej jaskini. Dostrzegam jakiś nieśmiało wysuwający się, niewielki kształt. Nie mam jednak okazji przyjrzeć mu się bliżej, gdyż błyskawicznie przybliża się do mnie i wskakuje mi w dłoń, w której układa się idealnie. Jego wygląd jest tak niesamowity, że zapominam na moment o aparacie.
– Czeka na komendy! – mówi podekscytowany Raz. Trzyma drugiego Bazyliszka i wydaje mu jakieś polecenia, manewrując przy licznych wybrzuszeniach.
Zaintrygowany, naśladuję go. Zwierzę cierpliwie czeka, aż skończę, po czym zaczyna wykonywać niesamowicie skomplikowane, precyzyjne kombinacje ruchów.
– Bazyliszki mogą wyczyniać cuda! Mam jednego w bazie, bez niego nigdy nie dałbym sobie rady. Reaguje tak szybko, jakby czytał w myślach, nadaje się do każdego, wymagającego nawet największej precyzji zadania, a do tego może wyczyniać sztuczki praktycznie nieprzerwanie, mimo że je tylko jedną bateryjkę raz na parę dni!
– Hm.. – nie chcę przyznać, jak wielkie wrażenie wywarł na mnie ten opis, ale wtedy Bazyliszek w mojej dłoni zaczyna zmieniać kolor.
– Dostosowuje się do twojego nastroju!
Uśmiecham się mimowolnie. Może jednak nie wszystkie kryptydy to bezmyślne stworzenia?
Wytresowania lodowego jaszczura fachowo podjęli się: Prajns, Marvhew, Pawelard, reset, artur360 oraz Nikodamn. Gratulujemy!
Mijał kolejny dzień mojej wyprawy na technologicznym safari, podczas którego poszukiwałem nowych okazów do mojej kolekcji. Dziś postanowiłem opuścić hardware dżunglę, gdyż miałem już dosyć ciągłego przedzierania się przez plątaninę kablolian i poranionych nóg przez przewodociernie. Pomyślałem, że idealnym sposobem na wypoczęcie będzie wypłynięcie kajakiem na wody Audiozonki, gdzie na spokojnych strumieniach wody zbiorę siły przed dalszą częścią mojej wyprawy. Nie spodziewałem się jednak, że znajdę tutaj jeden z najcenniejszych okazów tech zwierzyny. Podczas podróży kajakiem nie mogłem się zrelaksować, ciągle słyszałem przeraźliwe dźwięki dochodzące z głębi dżungli, które sprawiały, że oblewał mnie zimny pot, co nie pozwalało skupić się na wypoczynku. Nagle trafiłem na dziwnie silny prąd wodny, który wywrócił mój kajak. Gdy wpadłem do wody zrozumiałem, że musiał to być bass prąd, który jest niezwykle rzadki na strumieniach Audiozonki. Czytałem, że takie bass prądy wytwarzają ryby młotogłowe, których nigdy wcześniej nie miałem okazji spotkać. Na szczęście miałem ze sobą swój zestaw do snorkelingu, dzięki któremu mogłem zajrzeć pod powierzchnię wody w poszukiwaniu tych niezwykłych stworzeń. Już pierwsze głębsze zanurzenie dawało mi znaki w postaci niezwykle przyjemnych dźwięków docierających do moich uszów, że jestem coraz bliżej zobaczenia hammerheadów na własne oczy. Niedługo potem gdy zacząłem spotykać na dnie czarne muszelki ujrzałem ławicę młotogłowych. Cóż to było za przeżycie, tysiące pięknych dźwięków zaczęło roznosić się w strumieniach wody. Zauważyłem, że te zielonookie ryby pływają w parach po dwie, wydając z siebie te same nieskazitelne tony. Wiedziałem, że te przyjazne nastawione stworzenia mieszkają w czarnych muszelkach, które widziałem na dnie. Właśnie tam zbierają one siły by przez kilka następnych godziny czarować swoim dźwiękiem. Podniosłem z dna jedną z tych muszli i schowałem do kieszeni, byłem spokojny, że wybranej parze hammerhedów nic się nie stanie po opuszczeniu wód Audiozonki dzięki tak dobrej osłonie. Cóż to był za niezwykły dzień, zdobyłem nowy niezwykły okaz do mojej kolekcji, który będzie pozwalał chodź na chwilę odciąć się od wszystkiego i zanurzyć się w wodach niezwykłej muzyki. Ciekawe co nowego przyniesie kolejny dzień na technologicznym safari?
Obudziłem się i wyjrzałem przez okno. Moim oczom ukazał się piękny wschód słońca, który zwiastował wspaniały i pełen wrażeń dzień, który miał przejść do historii i zapisać się złotymi zgłoskami w podręcznikach do biologii. Wszystko przez to, że pierwszy raz miało zostać sfotografowane stworzenie, które do tej pory widzieli tylko nieliczni. Mowa tutaj o rybach z rodziny Młotogłowów (z ang. Hammerhead), które przez naukowców opisywane są jako Malleus Caputecarum. Wiadomo, że żyją one w wodach słodkich, głównie rzekach ale spotykane były również w głębszych jeziorach i stawach. Głównym powodem, przez który nie wiemy za dużo o tym gatunku jest miejsce występowania tych ryb. Otóż w głównej mierze zamieszkują one podwodne jaskinie kieszonkowe które są bardzo trudno dostępne.
Początkowo chciałem udać się na poszukiwania tego wyjątkowego gatunku sam, ale pewnego dnia spotkałem mojego dobrego znajomego Piotra, któremu opowiedziałem o swoich planach. Po wszystkim stwierdził, że chciałby mi pomóc rzucając przy tym tekstem, że przecież „Przed wyruszeniem w drogę, należy zebrać drużynę”. Nie zastanawiając się długo postanowiłem nie odrzucać pomocnej dłoni skierowanej w moją stronę i tak oto wraz ze mną i Piotrem na wyprawę udał się jeszcze Józek. Józek to typowa dusza towarzystwa. Można z nim pogadać na każdy temat. Dowiedziałem się, że chciał zostać żołnierzem ale niestety miał wypadek i został postrzelony w łokieć przez co miał problemy z utrzymaniem broni i musiał zrezygnować z kariery militarnej. Postanowił, że zostanie podróżnikiem.
Wracając do sedna, wyruszyliśmy w kierunku jeziora nad którym wynajmowaliśmy domek i w którym widziane były Młotogłowy. Wynajęliśmy motorówkę wraz ze sprzętem do nurkowania i ruszyliśmy na środek akwenu. Wraz z Piotrem założyliśmy niezbędny sprzęt oraz zaopatrzyliśmy się w profesjonalne wodoodporne aparaty. Wskoczyliśmy do wody i wystarczyło przepłynięcie raptem 100 metrów w głąb, aby naszym oczom ukazał się widok zapierający dech w piersiach. Otóż przed nami rozpościerał się cały kompleks małych jaskiń kieszonkowych z których co chwilę wypływały dwójkami Młotogłowy.
Są to przepiękne małe rybki, które w przeciwieństwie do innych gatunków na drodze ewolucji pozbyły się swoich kablo-ogonów w celu sprawniejszego poruszania się po mocno zarośniętych jaskiniach i dnach zbiorników wodnych. Zauważyłem, że poruszają się one parami co może świadczyć o głębokim przywiązaniu tego gatunku do swoich drugich połówek. Po podpłynięciu bliżej okazało się, że nie są one nazbyt płochliwe i bardzo chętnie nadpływały żeby się nam przyjrzeć. Ich ciała pokryte są pięknymi łuskami, które prawdopodobnie pomagają im w porozumiewaniu się między sobą. Po przyjrzeniu się im zrobiliśmy dziesiątki zdjęć, które mamy nadzieję pomogą zwrócić uwagę ludzi na ten wyjątkowy gatunek. Z bólem serca postanowiliśmy wracać na łódź. Była to niesamowita przygoda, której długo nie zapomnę.
Hammerheady pływają w parach, zanurzając się w najdalsze głębiny, nawet na głębokość sięgającą 20 tysięcy herrejzerców. Potrafią nieustannie plądrować muzyczne akweny, wytrzymując bez nabierania tlenu do 12 godzin. Gdy napotkają potencjalną ofiarę atakują w parach z zaskoczenia – dynamicznym basem w promieniu 10 merejzertrów. Wszystko to dzieje się w mgnieniu oka – już 60 miliserejzerkund wystarczy by znalazły się zaraz obok swojej zdobyczy. Po wyczerpującym dniu wracają do swej jamy, aby posilić się i przygotować na kolejne polowanie. Hammerheady najczęściej możemy spotkać w akwenach kodowanych pasmowo, ale widziano także okazy, które zapuszczały się w okolice zaawansowanych kodeków audio.
Piątek. Zima. Już od jakiś czterech godzin na zewnątrz mrok. Ostatnia bladożółta lampa gaśnie w oknie za moimi plecami. Jedyne co zwraca moją uwagę w tę chłodną ponurą zimową noc to niebieska dioda powiadomień na telefonie. SMS. To żona. O, sama zamontowała ledy w naszym nowym mieszkaniu. Rewelacja, z całą pewnością niczego nie pomyliła. No dobra zobaczymy co tam zdziałała, jak wrócę do domu. Kolejny SMS. Znowu od żony. Wychodzi z koleżanką do baru. W sumie fajnie myślę, w końcu jest piątek. Też może się rozluźnię przed kompem. 15 minut jazdy niemal pustymi ulicami w świetle pomarańczowych i białych latarni. Drzwi do bloku, klatka schodowa i znowu te białe światła. Jakby śniegu było nam za mało. Trzecie piętro, numer 11. Tak, to z pewnością moje nowe mieszkanie. Nagle mrok. Standardowo. Przecież nie może być idealnie… Wyzwalacz światła działa zbyt krótko bym zdążył wyjść i włożyć klucz do zamka. Ale co to? Pod drzwiami do mieszkania w tej ciemności majaczy zielona poświata. Kolor jakby znajomy, tylko, że skąd? Wchodzę do środka. Ciemność. No kto by pomyślał, że jednak te ledy nie działają. Jak się jednak okazuje światło nie było potrzebne. Na kilka chwil korytarz rozświetla zielone światło wylatujące z małego schowka, gdzie tymczasowo ulokowaliśmy komputer i kilka innych rzeczy do rozstawienia później. Tej barwy nie można pomylić z niczym innym. Powoli zaglądam do środka. Do moich uszu wpada delikatny szum akwarium. Postanowiliśmy je zostawić, poprzedni właściciel powiedział, że pomaga się skupić w trakcie prac i grania na komputerze. Ale skąd w nim woda przecież mieliśmy je uruchomić dopiero, po ustawieniu mebli w sypialni. Podchodzę bliżej. Wewnątrz mała czarna skorupa niby małża. Jedna chwila wystarcza bym wszystko zrozumiał. Błysk zieleni po jej otwarciu i dwa małe Młoty które wbijają we mnie zielone oczy. HAMMERHEAD. Nawet nie śniłem, że je kiedykolwiek zobaczę. Czytałem o nich w Bestiariuszu Razera z Irvin. Ale skąd się tu wzięły? Może poprzedni właściciel świadomie je tu zostawił? Jedne z najpiękniejszych bestii świata, których śpiew mieszał w głowie nie tylko marynarzom. Ale zaraz, przecież teraz też potrafię je usłyszeć, ta przejrzystość dźwięku, ta głębia, zaraz… zieleń… blask… głębia… Otwieram oczy. Jestem w naszym łóżku. Blade światło wpada przez okno. Sobota przed południem. Jak się tu znalazłem, co tu robię? To wczoraj to sen czy jawa? Słyszę kroki po mieszkaniu. Katie? Gdzie ona idzie? Ubrana na czarno? Z jej rąk na podłogę spada kilka kropel wody. To do niej nie podobne. Na szyi naszyjnik z trzema szmaragdowymi wężami. Jakieś nowe kolczyki również z zielonym kamieniem? Ubiera buty i odwraca wzrok. Jej oczy. Znam tę zieleń. Nie słyszę szumu akwarium. Widząc mój wzrok wybiega z domu. To się nie dzieje… Szybko ubieram spodnie i koszulę które są pod ręką. Muszę ją zatrzymać. Przecież zieleń tych oczu, ten dźwięk z pewnością opanuje świat…
Nie potrafiłam zrozumieć jak sytuacja zmieniła się tak diametralnie w niecałą godzinę. Jeszcze przed chwilą nie mogłam doczekać się momentu, kiedy wraz z moim zespołem badawczym założymy skafandry i będę mogła wreszcie zobaczyć zagrożone i rzadkie ryby młotogłowe w naturalnym środowisku, ale obecnie z trudem płynęłam w głąb jeziora. Nie wiedzieliśmy, co spowodowało tak niecodzienne dla tych rybek oddalenie się od umiejscowionych na płyciźnie jaskiń kieszonkowych. Paraliżujący lęk przed głębią i ciemnością sprawiał, że pragnęłabym pozwolić, by sytuacja rozwiązała się samoistnie, jednak nie było to możliwe. Przebywanie na niskich głębokościach było dla układów basowych tych stworzeń śmiertelnym zagrożeniem, więc podjęliśmy decyzję o interwencji. Tak oto to, co miało być wyprawą po kilka nagrań potrzebnych do badania zwyczajów młotogłowych stało się znikąd wyprawą ratunkową.
Z rozmyślań wyrwała mnie muzyka, tak niespodziewana w tym zimnym i ciemnym miejscu. Skierowaliśmy promienie latarek w stronę jej źródła i naszym oczom ukazała się ławica młotogłowych, śpiewających wspólnie jakąś piękną pieśń. Brzmiała magicznie i niezwykle harmonijnie, jak nic, co było mi do tej pory dane słyszeć. Fascynujące stworzenia. Ryby młotogłowe interesowały mnie jeszcze na studiach i nic sobie nie robiłam z drwin moich kolegów, którzy uważali większe organizmy morskie za ciekawszy materiał do badań. Doprawdy, te malutkie stworzenia może nie wyglądały groźnie, ale dźwięki, które wydobywały się z ich drobnych pęcherzy sonicznych robiły niesamowite wrażenie. Wiedziałam, że będę miała po powrocie opowieść znacznie przebijającą historie o wielkich potworach. Wpatrywałam się w tę zaskakującą scenerię oniemiała, zastanawiając się, co skłoniło rybki do ich niecodziennego zachowania, gdy jednemu z moich towarzyszy udało się wypatrzeć przedmiot, wokół którego zdawały się koncentrować, wbrew instynktowi nieoddalania się od powierzchni. Cokolwiek to było wyraźnie wpływało na ich zachowanie, więc nie mogliśmy tego tu zostawić. Jedno z nas wzięło przedmiot, a rybki natychmiast wypłynęły na powierzchnię. Gdy ruszyliśmy ich śladem odkryliśmy, że wróciły do naturalnego dla nich zachowania i zamiast śpiewać całą ławicą połączyły się z powrotem w pary i wspólnie z towarzyszem śpiewały swe radosne pieśni. Po przebadaniu wielu par stało się jasne, że ta głębinowa eskapada nie zrobiła im krzywdy, a kryzys został zażegnany. W trakcie badań jedna para zachowywała się wobec mnie szczególnie przyjaźnie i wyraźnie nie chciała się ze mną rozstawać, zdecydowaliśmy więc, że wróci z nami do Akademii, oczywiście w celach naukowych. Regulacje na pewno da się korzystnie zinterpretować.
Co do powodu całego zamieszania, była to kamienna figurka przedstawiająca dziwne, humanoidalne morskie zwierzę. Zdecydowaliśmy, że należy ją niezwłocznie poddać dalszym badaniom w Akademii.
Długie godziny wraz z przyjaznymi, podwodnymi muzykami spędzili: Siakle, Nerxon, Merenven, biooly01, maltize, DexiaK oraz actind99. Gratulujemy!